Adwokat oskarżonego ciągnie poszkodowanego na basen i mówi, że mu w zasadzie nie zależy - ani na kliencie, ani na poszkodowanych przez niego kobietach, że chciałby coś ugrać na medialnej sprawie. "Wyborcza" dostała nagranie tej rozmowy.
Tuż przed końcem procesu sąd uznał, że Robert I. na wyrok ws. znęcania się nad kobietami, oszustw i kradzieży może poczekać na wolności. Miał stawiać się na komisariacie, ale nie przyszedł ani razu. A adres, który podał w sądzie, nie istnieje.
Robert I. nazywany przez "Wyborczą" stalkerem z Tindera wyszedł z aresztu. Jego ofiary boją się, co może teraz zrobić. I pytają: czy sąd naprawdę nie mógł zatrzymać go na ostatnie trzy tygodnie przed końcem procesu?
Robert I., który jest oskarżony m.in. o znęcanie się nad kobietami oraz oszustwa na ponad milion zł, będzie mógł opuścić areszt pod warunkiem wpłacenia 100 tys. zł kaucji. - Trzymam się tylko nadziei, że takiej kwoty nie uzbiera - mówi jedna z poszkodowanych.
Sąd Okręgowy we Wrocławiu utajnił proces Roberta I., który odpowiada m.in. za oszustwa na ponad milion złotych. Wniosek o wyłączenie jawności złożył adwokat stalkera z Tindera, ale druga strona - mimo wcześniejszej woli, by postępowanie było jawne - się do niego przychyliła. Jak słyszymy z obawy przed nieczystą grą, której symptomy już widzą.
Robert I., którego "Wyborcza" nazwała stalkerem z Tindera, stanął przed Sądem Okręgowym we Wrocławiu. Rozprawa musiała jednak zostać odroczona, bo w ostatniej chwili zmienił adwokata. To kolejne postępowanie, w którym zdecydował się na taki ruch.
Prokuratura Okręgowa we Wrocławiu skierowała do sądu akt oskarżenia przeciwko Robertowi I., którego proceder ujawniliśmy w "Wyborczej" i nazwaliśmy stalkerem z Tindera. Przez lata wyłudzał od kobiet pieniądze i je okradał, a gdy żądały zwrotu lub chciały się z nim rozstać - groził i szantażował.
- Walka z Robertem, czyli stalkerem z Tindera, kosztowała mnie dużo i zmieniła moje życie. Przerażające było dla mnie to, że ludzie wolą odwracać oczy niż przyznać, że dzieje się zło - mówi wrocławianin Grzegorz Filarowski.
Wrocławski sąd przedłużył areszt Robertowi I., którego nazwaliśmy stalkerem z Tindera. On jednak swojej winy nie uznaje i nie przestaje atakować.
17 zarzutów i straty wyliczone na ponad milion złotych nie zakończyły sprawy Roberta, stalkera z Tindera. Jak wynika z informacji "Wyborczej", poszkodowanych może być znacznie więcej.
Aresztowany po tekstach "Wyborczej" za oszustwa na ponad milion zł i groźby karalne wobec kobiet poznanych na Tinderze, nie przyznaje się do winy i jak ustaliliśmy, w zeznaniach, oskarża byłe partnerki o spisek.
Stalkera z Tindera prawdopodobnie faszerował Magdę psychotropami. - Gdy się z nim spotykałam, byłam ciągle śpiąca. Raz prawie zasnęłam za kierownicą, niewiele brakowało, żebym się rozbiła. Teraz myślę, że wyciągnął już ze mnie wszystko i nie byłam mu potrzebna - mówi poszkodowana.
W "Wyborczej" opisaliśmy sposób działania Roberta z Wrocławia, którego nazwaliśmy stalkerem z Tindera. Wybierał samotne matki - zwykle zaraz po rozwodzie czy śmierci męża. Według ich relacji najpierw na nich żerował, a gdy próbowały się od niego uwolnić - groził, szantażował i bił. Przez kilkanaście lat bezkarnie.
Krystyna pozwała Roberta, bo nie oddał jej pożyczonych 320 tys. zł. Rozprawę już trzeci raz trzeba było jednak przełożyć, tym razem z powodu nowego obrońcy. A historii oszukanych kobiet jest znacznie więcej.
Prywatne śledztwo przeciwko oszustowi z Tindera, szantażującemu kobiety, prowadził wrocławski biznesmen Grzegorz Filarowski. - Wiedziałem, że Robert jest bandytą i złodziejem, ale długo nie miałem, jak tego udowodnić - mówi "Wyborczej" .
Krystyna pożyczyła Robertowi ponad 300 tys. zł, nigdy ich nie oddał. Nie była jedyna. Jego ofiary straciły ponad milion złotych. Zgłosiły też pobicia, groźby i stalking. Mężczyzna wciąż jest na wolności.
Stalker z Tindera, którego opisała "Wyborcza", w aplikacji randkowej korzystał ze skradzionego zdjęcia. - Teraz ludzie myślą, że mogłem mieć coś wspólnego z jego przestępstwami - mówi projektant Sebastian Sagan, którego podobiznę wykorzystał oszust matrymonialny.
Stalker z Tindera, którego opisała "Wyborcza", został oskarżony przez prokuraturę w Oławie. Nałożono na niego także dozór policyjny i zakaz zbliżania, ale tylko do jednej z ofiar. Pozostałe się tego domagają, bo boją się zemsty.
Historie oszustw matrymonialnych wyzwalają fale komentarzy o naiwności skrzywdzonych kobiet. Dlaczego takich emocji nie budzi bezwzględność sprawców?
- Nie wiemy tak naprawdę, ile kobiet z Tindera padło ofiarą pana Roberta. Pracuję w zawodzie detektywa od kilkunastu lat, natomiast skala i bezwzględność, z jaką on działał, to było dla mnie coś nowego - mówi prywatny detektyw Jarosław Janik.
Prywatny detektyw Jarosław Janik jeszcze nigdy nie spotkał kogoś, kto działałby na taką skalę: - Jednocześnie urabiał kilka kobiet i od każdej czerpał jakieś korzyści. Tu mieszkanie, tam auto - mówi.
Copyright © Wyborcza sp. z o.o.