W "Wyborczej" opisaliśmy sposób działania Roberta z Wrocławia, którego nazwaliśmy stalkerem z Tindera. Wybierał samotne matki - zwykle zaraz po rozwodzie czy śmierci męża. Według ich relacji najpierw na nich żerował, a gdy próbowały się od niego uwolnić - groził, szantażował i bił. Przez kilkanaście lat bezkarnie.
Krystyna pozwała Roberta, bo nie oddał jej pożyczonych 320 tys. zł. Rozprawę już trzeci raz trzeba było jednak przełożyć, tym razem z powodu nowego obrońcy. A historii oszukanych kobiet jest znacznie więcej.
Krystyna pożyczyła Robertowi ponad 300 tys. zł, nigdy ich nie oddał. Nie była jedyna. Jego ofiary straciły ponad milion złotych. Zgłosiły też pobicia, groźby i stalking. Mężczyzna wciąż jest na wolności.
Stalker z Tindera, którego opisała "Wyborcza", w aplikacji randkowej korzystał ze skradzionego zdjęcia. - Teraz ludzie myślą, że mogłem mieć coś wspólnego z jego przestępstwami - mówi projektant Sebastian Sagan, którego podobiznę wykorzystał oszust matrymonialny.
Stalker z Tindera, którego opisała "Wyborcza", został oskarżony przez prokuraturę w Oławie. Nałożono na niego także dozór policyjny i zakaz zbliżania, ale tylko do jednej z ofiar. Pozostałe się tego domagają, bo boją się zemsty.
Historie oszustw matrymonialnych wyzwalają fale komentarzy o naiwności skrzywdzonych kobiet. Dlaczego takich emocji nie budzi bezwzględność sprawców?
- Nie wiemy tak naprawdę, ile kobiet z Tindera padło ofiarą pana Roberta. Pracuję w zawodzie detektywa od kilkunastu lat, natomiast skala i bezwzględność, z jaką on działał, to było dla mnie coś nowego - mówi prywatny detektyw Jarosław Janik.
Prywatny detektyw Jarosław Janik jeszcze nigdy nie spotkał kogoś, kto działałby na taką skalę: - Jednocześnie urabiał kilka kobiet i od każdej czerpał jakieś korzyści. Tu mieszkanie, tam auto - mówi.
Copyright © Agora SA