- Giełda nie odbywała się w samej stołówce, tylko w hallu budynku, chyba na dwóch piętrach. Poszedłem tam może pięć, a może siedem razy. Kolejka do wejścia ciągnęła się na kilkadziesiąt metrów, stało się godzinę, półtorej. W środku panował gwar, ścisk jak na tureckim jarmarku. Goście mieli cały towar w pudłach kartonowych - opowiada.
Fot. Marcin Biodrowski / Agencja Gazeta
Inny bywalec giełdy, który jako licealista dorabiał tam, sprzedając dyskietki, precyzuje, że opakowania po grach w rzeczywistości były puste. - Trzeba było przynieść kartkę z numerem gry, a potem dostawało się ją na dyskietce - tłumaczy.
Fot. Karolina Turkowska
Gry na dyskietkach sprzedawał też na giełdzie na początku lat 90. 15-letni wówczas Maciej. Znał jednego ze słynnych sprzedawców, pana Waldemara.
- To właśnie on zaproponował mi, żebym spróbował sił na giełdzie. Akurat zwolniło się stoisko: niewielki stolik, na którym można było ustawić komputer i monitor. Jeździliśmy we dwóch z kolegą. W każdą niedzielę około szóstej rano wyruszaliśmy obładowani sprzętem na dworzec PKP w Świdnicy. Ciągnęliśmy cały majdan na dwukołowym wózku.
Fot. Marcin Biodrowski / Agencja Gazeta
Półtorej godziny w pociągu, we Wrocławiu przesiadka do autobusu i na giełdę. Sprzedawaliśmy przeważnie gry, najpierw na commodore 64, później na amigę. Te najpopularniejsze mieliśmy skopiowane w kilku egzemplarzach na dyskietkach, inne przegrywaliśmy na miejscu. Z czasem powiększyliśmy stoisko do dwóch stolików - wspomina Maciej.
- Jednej niedzieli okazało się, że giełda się nie odbędzie. Klienci, którzy przyszli, byli bardzo zawiedzeni, więc brali co popadło. Sprzedaliśmy wtedy z kolegą prawie wszystkie nasze dyskietki. Za zarobione pieniądze kupiłem sobie rozszerzenie pamięci do amigi - dodaje.
Wszystkie komentarze