Marzec, 1453 rok. Wrocław szykował się do ostatnich dni wielkopostnej pokuty. Miał w tym wprawę. Grzesznicy już od Środy Popielcowej bili się w piersi. Najczarniejsze owce, odziane tylko w worki, z przystrzyżonymi włosami (mężczyźni) usłyszały od swego biskupa, że wypędzone są z Kościoła jak Adam z raju. Te mniej czarne sprawdzały w wywieszonych w kościołach inwentarzach, kiedy i na jaki okres mogą otrzymać darowanie kar czyśćcowych za pośrednictwem patronów niezliczonych ołtarzy bocznych. A poza tym tłumnie uczestniczyły w ceremoniach Wielkiego Tygodnia, co bywało czasem niebezpieczne.
Ludzie pamiętali jeszcze procesję Niedzieli Palmowej, która trzydzieści lat wcześniej szła po Ostrowie Tumskim. Tłum wiernych podążających za osiołkiem objuczonym figurą Chrystusa był tak wielki, że most Katedralny nie wytrzymał ciężaru i runął.
Teraz wrocławianie cisnęli się, żeby zobaczyć słynnego kaznodzieję. Obcy, włoski kaznodzieja, mnich z zakonu św. Franciszka Johannes de Capistrano. Niektórzy (zwłaszcza kobiety) byli zawiedzeni. Niskiego wzrostu, umartwionej postaci, suchego ciała. Przez skórę wyraźnie przebijały kości. Łysy, na głowie miał tylko trochę białych włosów; za to nosił długą brodę. Osobliwie długie miał ręce; sięgały po kolana. Ale wystarczyło, że zaczynał mówić i wszystkim się zdawało, jakby każdą duszę widział.
Nawet ogromny kościół św. Elżbiety nie był w stanie pomieścić tych, którzy chcieli posłuchać brata Johannesa, więc kaznodzieja przeniósł się do kamienicy na placu Solnym. Trwożył serca wrocławian, opowiadając o śmierci i sądzie ostatecznym. Trzymając w ręku ludzką czaszkę, wołał: - To jest zwierciadło, w którym możecie wszystko zobaczyć, co uczyniliście i do czego wasza miłość was doprowadziła. Patrzcie, gdzie są włosy, które tak trefiliście, gdzie nos, którym wdychaliście przyjemne zapachy, gdzie język, którym kłamaliście. Wszystko zjadły robaki.
Na zdjęciu: Św. Jan Kapistran namalowany przez Michaela Willmanna. Fot. Krzysztof Gutkowski
Ktoś zawołał, że trzeba rozpalić ognisko i spalić wszystko, co skłania ludzi do grzechu. Błyskawicznie na Solnym wyrósł wielki stos drewna i ogień przesłonił twarz kaznodziei. W płomieniach ginęły karty, kości do gry, lustra, bielidła. Całe duchowieństwo miejskie wstąpiło do bractwa różańcowego!
Wszystkie komentarze