Jak wrócić do świata?
Jan Kowalczyk, mąż zmarłej Lusi, po dwóch dniach dostał gorączki: - Siedziałem na słońcu i pewnie dlatego. Nie miałem żadnej krosty, ale powiedzieli, że jestem chory. Zamknęli mnie w pokoju na trzecim piętrze, wstawili nocnik, donosili jedzenie. Czułem się jak wściekły pies. Cały czas patrzyłem w okno. W zamknięciu człowiek wariuje, a potem tępieje.
W Praczach Jan poznał Weronikę, też była pielęgniarką. Gdy wyszła z izolatorium, zgłosiła się do pracy w szpitalu ospowym w Szczodrem. Po kilku miesiącach spotkał ją w Rynku, została jego drugą żoną, wychowała Pawełka (skończył studia, wyrósł na wspaniałego człowieka), byli razem 28 lat.
- W Praczach byłem krótko, potem wylądowałem w szpitalu na Piwnej, po dwóch tygodniach znów wsadzili mnie do sanitarki i zawieźli do szpitala w Prząśniku. Na izbie przyjęć doktor wpadł w furię: "Jakiej cholery przysyłają mi zdrowego człowieka!". W końcu ustąpił: "Muszę tu pana zatrzymać, tak chce władza". Siedziałem tam do końca, do września. Nie wiem, dlaczego tak długo mnie trzymali. Chyba dlatego, że byłem mężem Lusi. Uważali pewnie, że ja muszę zachorować i już. A jak zachoruję, to tak paskudnie, że zarażę pół Wrocławia.
Gdy wreszcie go wypuścili, od razu poszedł na cmentarz. Ludzie plotkowali, że ciało Lusi zostało ekshumowane i spalone. - Grób był nienaruszony, tylko kwiaty zwiędły.
Wszystkie komentarze