Jestem pacemakarem. To człowiek, który nadaje tempo podczas maratonu. Musi mieć doświadczenie: umieć przebiec minimum o 15 minut lepiej czas, który prowadzi, i mieć za sobą kilka maratonów.
W maratonie wrocławskim biegnę w tej roli po raz piąty. Zaczepiam o pasek trzy balony napełnione helem, piszę czas, który będę osiągał z grupą, zakładam stoper i pasek z konkretnymi czasami, które musimy osiągnąć na danych odcinkach. I ustawiam się na starcie. W ubiegłym roku zaczęło ze mną 50 osób. Ukończyło - 15.
Robię to, bo pamiętam swój pierwszy bieg. Miałem 23 trzy lata. Wystartowałem w Maratonie Warszawskim. Asfalt parował z gorąca i nie było czym oddychać. Za szybko zacząłem, nie rozłożyłem równomiernie sił i ostatnie 12 kilometrów przeszedłem. Przekroczyłem linię mety wściekły na siebie. Denerwowałem się na wspomnienie o tym jeszcze przez dwa tygodnie.
Maraton to walka ze słabościami. Za każdym razem, zazwyczaj około trzydziestego kilometra, przychodzi moment kryzysu. Wtedy potrzeba motywacji.
Ja to robię. Wyciągam ich z myślenia o bólu, o kontuzji, o problemach z oddechem i ze wszystkich negatywnych myśli. Przypominam, że mamy świetne tempo albo że jesteśmy już w połowie trasy.
Na ostatnich kilometrach widzę, jak głowy zawodników zaczynają coraz bardziej zwisać, oczy patrzą w grunt, sylwetka zaczyna się garbić. Krzyczę: "zostało tylko pięć kilometrów, to jak odsłuchanie wiadomości w radiu" albo "zostały dwa kilometry, to jak dwie wasze ulubione piosenki".
Na ostatnich kilkuset metrach każę im spojrzeć w górę i pokazuję linię mety. I wtedy głowy zaczynają się podnosić, oczy świecić, a zamiast grymasu pojawia się uśmiech. Zaczynają biec szybciej i biegną już sami.
Ten widok to dla mnie najprzyjemniejszy moment. Zaraz po widoku przekroczenia przez nich mety.
340
Wszystkie komentarze