Było już po godz. 17, kiedy ksiądz Michniak skończył grać na organach. Wyłączył zasilające je silniki i zamknął drzwi na chór organowy. Kościół był otwarty jeszcze do około godz. 19.30 - o tej porze kończyło się wieczorne nabożeństwo. Kościelny obszedł nawy, pogasił światła i zamknął świątynię na kłódkę. W sali nad zakrystią ćwiczył jeszcze chór.
Mijała godz. 20, kiedy pani Binch, właścicielka zakładu czyszczenia pierza i szycia kołder z Kiełbaśniczej, w kościelnych oknach, które miała dokładnie naprzeciw, zauważyła płomienie. Zadzwoniła po straż pożarną.
Mniej więcej o tej samej porze podpułkownik Feliks Kostecki wracał służbowym fiatem z pracy. Z Komendy Wojewódzkiej Straży Pożarnej miał kawałek do domu na drugim końcu miasta. Mijał Rynek, kiedy usłyszał w radiotelefonie: - Pali się w kościele garnizonowym, wyjeżdża oddział pierwszy!
Zawrócił. Pod świątynią zastał kilku strażaków i gęste kłęby dymu wydostające się spod dachu.
- Czegoś takiego jeszcze nie doświadczyłem - mówi. - To był największy pożar w powojennym Wrocławiu.
Pierwsi strażacy zjawili się już po trzech minutach od zgłoszenia. Wyważyli drzwi łomem - część ratowała obrazy i ołtarz, część gasiła płonące organy.
Białe obłoki widać najpierw z Kiełbaśniczej, wkrótce są już z przeciwnej strony świątyni. Buchają ze wszystkich otworów pod dachem.
Tuż po godz. 21 sprężony gaz wyrzuca część dachu z taką mocą, że ze środka - jak z wulkanu - wylatują belki więźby dachowej.
- Wpadłem do kościoła: ogień zajął już całą konstrukcję dachu - opowiada ppłk Kostecki, jeden z dowodzących akcją ratunkową. - Spadały dachówki, dopalała się obudowa chóru, pękały z hukiem miechy organów, topiły się piszczałki.
Grube płonące żagwie, długie na kilka metrów fruwają nad okolicą. Deski spadają na domy, przebijają dachy; jedna przelatuje przez cały Rynek do poczty na rogu Świdnickiej. Po kolei zapalają się budynki na Rzeźniczej, Mikołaja, Kiełbaśniczej. Straże pożarne wezwane z zakładów pracy jeżdżą od jednego domu do drugiego.
Zaczyna się ewakuacja dokumentów z Jasia i Małgosi, strażacy siedzą na dachach wiekowych kamieniczek i wodą bronią je przed iskrami. Pobliskie ulice są zamknięte. Dachówki wciąż lecą jak grad.
Wszystkie komentarze