Tego wieczoru Janusz Szymański wybierał się na 'fajfa' - spotkanie z przyjaciółmi z tańcami. Wyjął z szafy świeżutką białą koszulę, rozstawił deskę do prasowania i włączył telewizor. Nagle - huk za oknem. 'Oho, pewnie znowu stuknęły się tramwaje na Kiełbaśniczej' - pomyślał.
Nie zdążył jeszcze dobrze złożyć mankietów, kiedy okno zasłoniły siwe kłęby. Podszedł bliżej - nie mógł dotknąć metalowych ram, tak były nagrzane. Podwójne szyby rozkleiły się, a rośliny na balkonie - zupełnie zwęgliły. Jakieś 100 metrów od jego mieszkania płonął kościół garnizonowy.
- Zobaczyłem snopy płomieni, za chwilę wpadli koledzy, chcieli mi pomóc w ewakuacji. Gdyby wiatr wiał w naszą stronę, Jatki, gdzie mieszkam, chyba poszłyby z dymem. Takiego ognia jeszcze nie widziałem. Czułem się jak Neron.
Wnętrze kościoła dzisiaj Fot. Mieczysław Michalak / Agencja Gazeta
Dym pojawił się na takiej wysokości, że strażacy byli bezradni. Nic dziwnego, mało która budowla w mieście dorównuje rozmachem imponującemu kościołowi św. Elżbiety. Nawet stojący po sąsiedzku ratusz przy Elżbiecie wydaje się młodszym bratem. XIV-wieczną świątynię, jedną z największych i najstarszych w mieście, stale prześladował pech.
W 1529 roku wieczorna wichura zwaliła z kościelnej wieży iglicę, najwyższą na Śląsku (budowniczowie gotyku często przekraczali granice technicznych możliwości - twierdzą architekci). Ofiarą katastrofy był co prawda jedynie kot - wrocławianie twierdzili, że ocaliły ich anioły, które 'pochwyciły walącą się konstrukcję i złożyły na rynku'.
Ponad 100 lat później grad wybił okna, a potem stale, co kilka lat, coś się waliło: a to północne arkady, a to ambona i filary. W XVIII wieku kościół uszkodziła eksplozja Baszty Prochowej, a w następnym - ostrzelały wojska napoleońskie. W połowie XIX wieku znowu runęły arkady - południowe. 'Najokropniejsze wieści krążyły po mieście - pisał kronikarz - jedni co chwila oczekiwali zapadnięcia kościoła, drudzy na własne oczy widzieli, że wieża do 289 stóp wznosząca się już zaczyna się schylać na jedną stronę, a w sąsiedztwie mieszkańcy opuścili domy swoje'.
Podczas wojny świątynia nie ucierpiała zanadto, ale za to w 1962 r. od uderzenia pioruna zapalił się fragment wieży. W 1975 r. wieża znów zapłonęła.
Największe nieszczęście przyszło jednak kilka miesięcy później - w ciepłą środę 9 czerwca 1976 roku.
Było już po godz. 17, kiedy ksiądz Michniak skończył grać na organach. Wyłączył zasilające je silniki i zamknął drzwi na chór organowy. Kościół był otwarty jeszcze do około godz. 19.30 - o tej porze kończyło się wieczorne nabożeństwo. Kościelny obszedł nawy, pogasił światła i zamknął świątynię na kłódkę. W sali nad zakrystią ćwiczył jeszcze chór.
Mijała godz. 20, kiedy pani Binch, właścicielka zakładu czyszczenia pierza i szycia kołder z Kiełbaśniczej, w kościelnych oknach, które miała dokładnie naprzeciw, zauważyła płomienie. Zadzwoniła po straż pożarną.
Mniej więcej o tej samej porze podpułkownik Feliks Kostecki wracał służbowym fiatem z pracy. Z Komendy Wojewódzkiej Straży Pożarnej miał kawałek do domu na drugim końcu miasta. Mijał Rynek, kiedy usłyszał w radiotelefonie: - Pali się w kościele garnizonowym, wyjeżdża oddział pierwszy!
Zawrócił. Pod świątynią zastał kilku strażaków i gęste kłęby dymu wydostające się spod dachu.
- Czegoś takiego jeszcze nie doświadczyłem - mówi. - To był największy pożar w powojennym Wrocławiu.
Pierwsi strażacy zjawili się już po trzech minutach od zgłoszenia. Wyważyli drzwi łomem - część ratowała obrazy i ołtarz, część gasiła płonące organy.
Białe obłoki widać najpierw z Kiełbaśniczej, wkrótce są już z przeciwnej strony świątyni. Buchają ze wszystkich otworów pod dachem.
Tuż po godz. 21 sprężony gaz wyrzuca część dachu z taką mocą, że ze środka - jak z wulkanu - wylatują belki więźby dachowej.
- Wpadłem do kościoła: ogień zajął już całą konstrukcję dachu - opowiada ppłk Kostecki, jeden z dowodzących akcją ratunkową. - Spadały dachówki, dopalała się obudowa chóru, pękały z hukiem miechy organów, topiły się piszczałki.
Grube płonące żagwie, długie na kilka metrów fruwają nad okolicą. Deski spadają na domy, przebijają dachy; jedna przelatuje przez cały Rynek do poczty na rogu Świdnickiej. Po kolei zapalają się budynki na Rzeźniczej, Mikołaja, Kiełbaśniczej. Straże pożarne wezwane z zakładów pracy jeżdżą od jednego domu do drugiego.
Zaczyna się ewakuacja dokumentów z Jasia i Małgosi, strażacy siedzą na dachach wiekowych kamieniczek i wodą bronią je przed iskrami. Pobliskie ulice są zamknięte. Dachówki wciąż lecą jak grad.
Wezwano wszystkie jednostki z Wrocławia i straż z Trzebnicy, Oławy, Oleśnicy. Ci, co mają akurat wolne, sami przybiegają na miejsce tragedii. W sumie prawie dwie setki strażaków próbują opanować żywioł.
Pomagają wojsko i milicja, ściągnięto nawet polewaczki. Czekają karetki pogotowia. Energetycy odcinają prąd z linii tramwajowych, żeby ułatwić akcję. Zaalarmowane MPWiK wyłącza wodociągi w mieście i zwiększa ciśnienie wody dla ratowników. Odrzańską i Kiełbaśniczą węże ciągną wodę z Odry. Na kilku wozach stoją działka - siedem tysięcy litrów wody na sekundę leci na zapadający się dach świątyni.
- Żar był taki, że gorące powietrze odginało strumienie wody z sikawek - wspomina jeden z obserwatorów.
Tłumy są wszędzie: wokół strażaków, na przyległych uliczkach. Wrocławianie pędzą z rodzinami, dziećmi, wózkami z całego miasta. Nad Wrocławiem drga pomarańczowa łuna. Niektórzy robią zdjęcia z najbardziej odległych zakątków miasta.
21.55 - ogień ogarnia już rusztowania na zewnątrz wieży, remontowanej po poprzednim pożarze.
21.58 - kilkunastu strażaków, asekurując się wzajemnie linkami ratowniczymi, wspina się po płonących rusztowaniach. Wciągają węże. Kilku dostaje się nad sklepienie, stamtąd próbują gasić dach. Bez skutku.
22.15 - przyjeżdża wojewoda Zbigniew Nadratowski.
Zniszczone wnętrze kościoła Fot. Archiwum Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Wrocławiu
- Drabiny sięgały jedynie krawędzi dachu, zostało nam tylko lanie wody - mówi podpułkownik Kostecki. - Ale to nie było dobre rozwiązanie. Gdybyśmy nie ingerowali, ogień wypaliłby sklepienie, a tak zalaliśmy wszystko wodą i mury zaczęły nasiąkać. Powiedziałem wojewodzie, że lepiej byłoby nie gasić. 'Towarzyszu! - odkrzyknął. - Ludzie powiedzieliby, że komitet to byście od razu gasili, a kościół chcecie spalić. Chcecie, żeby was zlinczowali?'. Presja publiczna zrobiła swoje.
23 - dopalają się dachy nad świątynią i wieżą.
O północy oficer dyżurny mówi: - Rzuciliśmy wszystkie siły, cały najnowocześniejszy sprzęt gaśniczy. Nic więcej już nie możemy.
Mija północ, kiedy pożar przestaje się rozprzestrzeniać. Ludzie stoją do rana. Płaczą, złorzeczą, że to podpalenie.
Do popołudnia następnego dnia strażacy dogaszają zgliszcza: dachy wypaliły się do końca, spłonęło zwieńczenie wieży, uszkodziły się okna i kamieniarka, odspoiły wszystkie tynki. W środku i na zewnątrz rumowisko desek i dachówek. Kościół, zwykle mroczny, tego dnia jest wyjątkowo migotliwy: woda cieknąca po ścianach odbija słoneczne refleksy.
Tam, gdzie były organy, została pusta wnęka.
O XVIII-wiecznych organach, największych i najpiękniejszych na Śląsku, mówiono, że dawały muzykę kosmiczną, przytłaczającą w gotyckim kościele. Że organy w Oliwie to muzyczne przedszkole, a elżbietańskie - muzyczna akademia.
'Imponująca skala instrumentu Englera odpowiadała pełnej prezentacji skali muzycznej rozpisanej na 56 głosów, z 3077 piszczałkami - od dźwięków najniższych, warczących, na granicy percepcji słuchu, po przenikliwie dźwięczące tony, które wykraczały poza naturalne możliwości słuchowe' - pisali znawcy.
Kiedy ogień trawił już chór organowy, w pewnym momencie wszystkie piszczałki zagrały naraz. Po kilku sekundach zamilkły, została z nich jedynie garstka szarej cyny na osmalonej podłodze.
Prokurator ocenił straty na 30 milionów złotych, nie licząc organów - te były bezcenne.
W pół roku po tragedii prokurator stwierdził: 'Badania chemiczne zwęglonych szczątków nie wykazały obecności środków łatwo palnych. Wyniki tego badania oraz obserwacja ognia dokonana przez strażaków podczas akcji ratowniczej i fakt, że zamknięte były drzwi prowadzące na organy i do wieży - pozwoliły na wykluczenie wersji zbrodniczego podpalenia. W dmuchawie podającej powietrze do organów stwierdzono zatarcie wirnika, wskutek czego powstał snop iskier, które padły na pokrytą kurzem flanelową wykładzinę dmuchawy. Żarzenie się warstwy kurzu i flaneli (a później jej rozpalenie i przeniesienie się ognia na organy) mogło powstać krytycznego dnia w końcowej fazie grania na organach przez księdza Michniaka. Mogło to powstać nagle i być niedostrzegalne dla organisty'.
Według prokuratora nie było żadnych zaniedbań w konserwacji urządzeń. Wobec niestwierdzenia przestępstwa śledztwo umorzono.
- Prokuratura dała mi do podpisania kwit, że pożar powstał od iskry, którą wywołała dmuchawa. Nie zgodziłem się, bo to bzdura, technicznie niemożliwe - podpułkownik Kostecki bierze kartkę i rysuje schematy: tędy dostaje się powietrze, a tu idzie instalacja... Według niego jedno jest jasne: pożar nie mógł powstać sam.
- Jestem przekonany, że ktoś maczał w tym palce - mówi ppłk Kostecki. - Były dwa źródła ognia: organy i dach. Gdyby nawet zapaliło się coś przy organach, to skąd wziął się ogień na dachu? Płomienie z organów nie mogły tam dosięgnąć, jest zbyt wysoko. Ktoś musiał podłożyć ogień w obu miejscach.
- Wszystko wskazuje na mieszankę fosforanu i tlenków metali: błyskawiczne rozprzestrzenianie się pożaru i temperatura - dodaje. - Tam były trzy tysiące stopni Celsjusza.
Proszek wygląda jak popiół z papierosa - po kilku godzinach, najpóźniej po dobie dotlenia się i następuje samozapłon.
- Na cały kościół potrzeba było nie więcej niż pół kilo proszku - mówi podpułkownik. - Skąd go wziąć? Fosfor można dostać w aptekach, o tlenki metali trudniej. Ma je wojsko, można je zeskrobać ze starych bomb lotniczych. Półtorej godziny przed pożarem w kościele była niemiecka wycieczka - dodaje. - Ktoś niepostrzeżenie mógł się wkręcić za turystami.
- To podpalenie, niewątpliwie - uważa Andrzej Kamiński, architekt. - Ktoś musiał wejść po rusztowaniu wieży do wewnątrz.
- Podpalenie? To plotka - zaprzecza pułkownik Ryszard Królicki (ściągnięto go w garniturze wprost z koncertu Mazowsza w Hali Ludowej). Dowodził całą akcją, wspólnie z ojcem. - Organy były napędzane elektrycznie, pokrywały je warstwy kurzu. Wystarczyło zwarcie i jedna iskra, która mogła błyskawicznie pójść po kurzu. Było tylko jedno źródło ognia, organy - uważa. - To stamtąd płomienie poszły na dach.
- Nieprawda, były dwa źródła - pułkownik Władysław Bronz, autor książki o kościele wyciąga plik dokumentów z pieczątkami 'Tajne' i 'Poufne'. Notatka podpisana przez wojskowych, inspektorów ochrony przeciwpożarowej: 'Dwa zarzewia ognia powstały równocześnie: jeden w organach, drugi na strychu nad nawą główną. Źródła pożaru były niezależne od siebie, bo w miejscu, gdzie znajdowały się organy, nie było żadnych otworów, przez które pożar mógł się przerzucić na górę kościoła. Pożar nosi znamiona sabotażu'.
Jeden z urzędników MON stwierdził: 'Ze względu na niekontrolowany dostęp do wieży, drewniane schody i konstrukcję hełmu wieży nie było trudno w zaplanowany sposób wzniecić tam pożar. Wszystko wskazuje na to, że pożary w 1975 i 1976 roku były efektem zbrodniczego działania'.
Plotka goniła plotkę: że w piszczałkach organów były ważne dokumenty dotyczące umów polsko-niemieckich, że to zemsta Niemców, że to akcja przeciw Kościołowi...
W kościelnych archiwach ani śladu pożaru. Żadnych dokumentów, kronik. W kasie pancernej na plebanii leżą jedynie księgi chrztów i niekompletne akta zaślubionych.
- Czasy były, jakie były. Księża bali się notować takie wydarzenia - tłumaczy proboszcz, ksiądz płk Józef Kubalewski. W świątyni jest zimniej niż na zewnątrz. Na murach jęzory wilgoci, pęknięcia, szczeliny w podłodze. Potrzebna jest ekspertyza mikologiczna, nie wiadomo, czy w murze nie rośnie grzyb. To pozostałość po wodzie, którą gaszono pożar - twierdzi ksiądz kapelan.
Część chóru organowego wciąż jest osmalona, choć od tragedii minęło ćwierć wieku. Co chwila czerwone sznurki i kartki 'Nie wchodzić'.
- Przed pożarem to była perełka, bogato wyposażona. Czego żywioł nie zniszczył, zabrano w różne miejsca dla zabezpieczenia. A zamiast cudownych organów mamy elektroniczną namiastkę.
Wchodzę do wieży. Wąskim i stromym ślimakiem wspinam się prawie na wysokość Poltegoru. Mijam liczne graffiti ('palą tylko debile'), kable i nadajnik radia Rodzina, schodzę niżej, na ugiętych nogach przechodzę wąskim mostkiem między wieżą a główną bryłą (dołem chodzą krasnoludki). Jeszcze parę schodków, trzykrotny obrót wielkiego klucza w drzwiach i jestem na miejscu: nad główną nawą, pod dachem, skąd buchnął ogień i fruwały belki. Zamiast drewnianej jest już stalowa więźba. Zielone i czerwone dachówki w szachownicę mam na wyciągnięcie ręki.
Trzeba było lat, żeby je przełożono. Fatum wisiało nad Elżbietą jeszcze długo po pożarze.
'Prowadzoną ślamazarnie bez mała przez 20 lat i daleką od ukończenia budowę można porównać z letargiem, śpiączką czy śmiercią kliniczną organizmu. Odgrodzony od centralnej przestrzeni starego miasta, niedostępny dla ludzi kościół przez długie lata straszył brakiem dachów i oczodołami otworów okiennych' - ubolewali historycy.
Reprezentacyjny kościół św. Elżbiety w samym centrum Wrocławia był przed wiekami świątynią najzamożniejszych mieszczan, którzy łożyli na nią, przychodzili tu na nabożeństwa, chowali swoje rodziny.
Po tragedii potężna budowla przez całe lata stała bez dachu, ogrodzona i prowizorycznie zabezpieczona. Nie było pewności, czy sklepienie nie runie. Tuż po pożarze usunięto rumowisko. Obrazy, świeczniki, żyrandole, ławy, epitafia i krucyfiksy powędrowały na czas remontu do składnic muzealnych, m.in. w Lubiążu.
- Sama pakowałam je na samochody - opowiada Katarzyna Hawrylak-Brzezowska, miejski konserwator zabytków. - To wspaniały, mroczny gotycki kościół z bardzo bogatym barokowym wyposażeniem. Było w nim mnóstwo cennych eksponatów, które musieliśmy zabezpieczyć. Obrazy, epitafia - ze wszystkiego spływała woda. - A później trwały przepychanki, kto ma płacić za remont: minister kultury, miasto czy wojsko? - dodaje.
Kaplica rajcy Mathiasa Schmedchina w sierpniu 2011 r. Fot. Mieczysław Michalak / Agencja Gazeta
Od 1946 roku Elżbieta była kościołem garnizonowym, służyła Śląskiemu Okręgowi Wojskowemu.
- Wojsko nie miało środków na remont - mówi płk Władysław Bronz. - Myśleliśmy nawet, żeby oddać świątynię miastu, ale MON się nie zgodził, a i miasto 'garba' nie chciało.
Tak teraz wygląda kościół Fot. Mieczysław Michalak / Agencja Gazeta
Pieniądze zaczęły płynąć po kilku latach, cienkim strumyczkiem. Zrobiono inwentaryzację, przygotowano projekt odbudowy. Prace ślimaczyły się tak, że NIK dwukrotnie sprawdzał, dlaczego remont trwa tak długo, czy nie marnuje się pieniędzy. Finansowy strumyczek poszerzył się, kiedy w 1990 roku powstał Ordynariat Polowy Wojska Polskiego i biskup generał Leszek Sławoj Głódź wysupłał fundusze, a zamienił w prawdziwą rzekę przed Kongresem Eucharystycznym w 1997 roku. Było już wiadome, że papież poświęci kościół, więc remont nabrał tempa.
- Ani miasto, ani Ministerstwo Kultury, ani Kościół nie chciały się angażować w odbudowę - mówi Andrzej Kamiński, główny projektant odbudowy. - To wojsko wzięło na siebie lwią część kosztów. Dzięki temu na początku lat 80. ruszyły prace.
Dach pokryto kolorową glazurowaną dachówką typu 'mnich-mniszka', to specjalny rodzaj, stosowany w średniowieczu. Odbudowano zniszczony fragment wieży, częściowo wyremontowano wnętrza.
- Tak, wojsko pokryło większość wydatków - przyznaje płk Władysław Bronz. Jest jednym z założycieli Stowarzyszenia Odbudowy Kościoła Garnizonowego 'Wieża'. Pół setki osób - wojskowi, historycy, ksiądz, konserwator zabytków, członkowie Towarzystwa Miłośników Wrocławia - spotykają się co miesiąc. Składki, sponsorzy, bilety na wieżę widokową, konkursy plastyczne z aukcją prac - wpływy rozdzielają później na najpilniejsze potrzeby świątyni.
Renowacja kościoła św. Elżbiety Fot. Mieczysław Michalak / Agencja Gazeta
Kościół wciąż wydaje się przetrzebiony: wiele wywiezionych eksponatów wciąż nie wróciło z muzealnych składnic. - Nie możemy ich wstawić, bo kościół nie ma przyzwoitego zabezpieczenia antywłamaniowego, nawet skarbonki są okradane - mówi konserwator. - Pieniędzy brakuje także na dokończenie remontu, na ogrzewanie i na... całkowite zabezpieczenie przeciwpożarowe. Tylko część kościoła jest chroniona.
- Potrzebne są miliardy - dodaje. - Konserwacja jednego tylko epitafium kosztowała 20 tysięcy złotych. To jest studnia bez dna, stale coś trzeba tam robić. Ostatnio na jednej ze ścian zaczął się dziwny proces: coś się wysala i na tynku pojawia się kożuszek. Może to ślad po pożarze? Ogień się wypalił i już, a woda nasączyła mury i działa jak bomba z opóźnionym zapłonem. Oba te żywioły dały świątyni do wiwatu.
- Uczestniczyłem w wielu pożarach, ale jak zobaczyłem tę płonącą nawę, a potem popatrzyłem na nasz sprzęt, poczułem się bezradny jak nigdy - wspomina płk Ryszard Królicki, głównodowodzący akcją. Wyciąga plakat 'Dzień Strażaka, maj 1976'. Na odwrocie szkic działań ratunkowych.
- Co mogliśmy zrobić? Przecież, razem z wieżą, to najwyższy budynek w mieście. Ewakuowaliśmy co cenniejsze rzeczy i chroniliśmy okolice przed rozprzestrzenianiem się ognia. Dachu nie można było ugasić, za wysoko. Do dziś nie mogę sobie wybaczyć tych zniszczeń, ale naprawdę zrobiliśmy, co się dało.
- Piany nie można było wyrzucić na taką odległość - dodaje płk Michał Kurzątkowski, jeden z uczestników akcji. - Zalewaliśmy ogień, bez większego sensu, bo woda w dużej części spływała na zewnątrz po dachówkach. Ale nie mieliśmy sposobu, żeby się tam dostać!
Pułkownik Kurzątkowski w latach 80. kierował ogólnopolską grupą ratowników, którzy pomagali w Armenii po trzęsieniu ziemi. - To było moje najtrudniejsze doświadczenie, ale pożar Elżbiety plasuje się zaraz za Armenią. Było o nim głośno w całej Polsce.
We Wrocławiu nie brakuje starych, wielkich kościołów. Co będzie, jeśli dziś wybuchnie pożar? - Lepiej dmuchać na zimne: montować najlepsze zabezpieczenia, sprawdzać instalacje - radzi płk Królicki. - Bo jak już się zapali... Wie pani, że na całym świecie nikt jeszcze nie ugasił płonącego kościoła? Za duże budowle, za dużo w nich drewna. Z Elżbietą było tak - rozgląda się po moim M-3 - jakby chciała pani ugasić to mieszkanie szklanką wody.
Cytaty pochodzą z książek: Beata Maciejewska - 'Elżbietańska fara'; 'Z dziejów wielkomiejskiej fary' pod red. Mieczysława Zlata; Władysław Bronz 'Kościół garnizonowy pod wezwaniem św. Elżbiety we Wrocławiu'
Wszystkie komentarze