Ta trzydziestka to nasz wspólny jubileusz. I wrocławskiego samorządu, i "Wyborczej" we Wrocławiu, która niemalże wraz z samorządem się rodziła. Uczyliśmy się we Wrocławiu wspólnie, że nie ma rzeczy niemożliwych.
Ten artykuł czytasz w ramach bezpłatnego limitu

Wprawdzie 30 lat to ułamek sekundy w tysiącletniej historii miasta, ale bywają dekady, w których nic się nie dzieje, i takie, w których krajobraz zmienia się jak w kalejdoskopie. My żyjemy w epoce wielkich zmian. „Spacerownik”, który wydaliśmy w 2008 r., jest już dzisiaj dokumentem historycznym. Oglądam czasem zdjęcia naszego wieloletniego fotoreportera Mieczysława Michalaka, żeby przypomnieć sobie, jak jeszcze całkiem niedawno wyglądał Dworzec Główny, ul. Włodkowica czy Rynek. I coraz bardziej doceniam fotoreporterów, którzy zatrzymują ten szybko zmieniający się obraz.

Warto więc zatrzymać się na chwilę i podsumować te 30 lat – co będziemy robić na łamach „Wyborczej” – żeby móc ocenić, czy idziemy w dobrym kierunku. Będziemy pisać i spacerować po Wrocławiu (a spacerujemy już kilkanaście lat, więc mamy porównanie).

Potencjał małej ojczyzny

Są jednak zmiany, które mogą oku umknąć. Przyznam, że z najwyższym uznaniem spoglądam na tych, którym udało się zaszczepić we Wrocławiu jakiś nowy obyczaj. Gaudeamus, Polonez dla Fredry, jarmarki świąteczne, do których redaktor Joanna Banaś przekonała prezydenta Rafała Dutkiewicza (żeby było jak w Norymberdze lub Strasburgu, a właściwie lepiej). Tańczymy już 20. rok, zaśpiewamy wspólnie 16. raz, a jarmarków przeżyliśmy aż 11. Znaczy, przyjęło się!

Fot. Fot . Krzysztof Ćwik / Agencja Wyborcza.pl

A nie musiało, bo sadzonki były wątłe. Pierwszego poloneza tańczyło 20 śmiałków, dziś korowód wije się przez Rynek. Gaudeamus miał mocniejsze wejście, bo przyszło ok. 1 tys. osób. Śpiewały chóry z Akademii Medycznej, Akademii Rolniczej, uniwersytetu i politechniki. Dyrygował Artur Wróbel, student Akademii Muzycznej. Goście wpisali do pamiątkowej księgi: „Do przyszłego roku na wrocławskim Rynku”, „Niech ten pomysł przetrwa przez następnych 1000 lat”. Niech przetrwa.

Na łamach „Wyborczej” prezentowaliśmy potencjał naszej małej ojczyzny, lepiliśmy z okruchów dumy, zachwytu, poczucia odrębności naszą lokalną tożsamość.

W 1998 r. ogłosiliśmy konkurs na miejsca magiczne, prosząc, żebyście opowiedzieli nam o zaułkach, sklepach, dzielnicach niezwykłych, szczególnie Wam bliskich. Odzew był ogromny, otrzymywaliśmy od Was kupony, pocztówki i wielostronicowe listy (tak, to jeszcze były czasy, kiedy pisaliście listy), które Aneta Augustyn czytała, drukowała, a potem ułożyła z nich książkę.

Bardzo ciekawą. Dostaliśmy osobliwy przewodnik zarówno po miejscach reprezentacyjnych, jak i zdegradowanych, a nawet już nieistniejących, że wspomnę ludwisarnię na Ludwisarskiej czy restaurację U Fonsia, mieszczącą się w domu u zbiegu Szewskiej i Stwosza).

A co ważniejsze, zobaczyliśmy galerię magicznych postaci, które przeszły do miejskich legend: „świętej pamięci panią Pieniądz, przekupkę z Hali Targowej, kochaną kobietę, która swoich biednych studentów, po nocy spędzonej przez nich przy podłej marki napojach raczyła batalionową michą ziemniaków”, pana Presza z antykwariatu w Rynku, który doskonale znał upodobania stałych gości i wiedział, co im odłożyć na półkę, Stefana Placka i jego Klub Muzyki i Literatury na pl. Kościuszki.

Z jednakowym entuzjazmem pisali uczniowie z podstawówki, studenci i emeryci pamiętający ruiny Festung Breslau. Widać było, że Wrocław obrósł już Waszymi / naszymi wspomnieniami. I że poczucie obcości miasta przestało uwierać.

Breslau-Wrocław

Ale próbowaliśmy ten proces zrozumieć. Mirosław Maciorowski napisał cykl reportaży o powojennym exodusie Polaków i Ukraińców z Kresów oraz Niemców wysiedlonych ze Śląska i Pomorza, który Agora wydała w formie książki. „»Samych swoich i obcych« powinni przeczytać szczególnie wszyscy ci, którzy uważają, że wiedzą, gdzie jest właściwe miejsce dla Ukraińców, dla Niemców i dla Polaków. Ci, co wiedzą, co kto komu zrobił i jak ma za to zapłacić” – stwierdził nasz ówczesny redaktor naczelny Jerzy Sawka.

Supermiasta
CZYTAJ WIĘCEJ

Swoistym pendant do „Samych swoich i obcych” były „Akta W” – cykl reportaży o sensacyjnych lub tragicznych wydarzeniach, którymi żył powojenny Wrocław. Katastrofa na Wzgórzu Partyzantów, epidemia czarnej ospy czy przelot pod Grunwaldem zostały jeszcze raz przywołane dzięki Wandzie Dybalskiej, Anecie Augustyn, Marianowi Maciejewskiemu i Cezaremu Marszewskiemu. Czytelnicy reagowali bardzo emocjonalnie, przysyłali zdjęcia, dzielili się swoimi wspomnieniami.

Czarny orzeł rządzi

Jedną z najgorętszych dyskusji, jakie odbyły się na łamach „Wyborczej”, wywołał czarny orzeł, herbowy ptak Henryka Pobożnego. Pod koniec lipca 1999 r. marszałek Jan Waszkiewicz pokazał go sejmikowi województwa i powiedział, że tak według historyków powinien wyglądać herb Dolnego Śląska. Część radnych uznała, że orzeł z naszego jest gniazda, części kojarzył się z gniazdem niemieckim lub zaborami. Zgłoszono kontrpropozycję: herb czteropolowy, wprawdzie z czarnym orłem, ale i z biało-czerwonymi szachownicami. Barwy narodowe miałyby tonować złowrogą czerń orła i jednoznacznie wskazywać na polskość Dolnego Śląska. Skłócony sejmik, nie mogąc wybrać herbu, rozjechał się na wakacje, a czytelnicy dyskutowali do upadłego.

Fot. Łukasz Giza / Agencja Wyborcza.pl

W wielkim plebiscycie „Gazety Wyborczej”, Telewizji Wrocław i Radia Eska wzięło udział ponad 2,6 tys. osób, czyli co tysięczny mieszkaniec województwa. Większość czytelników – 85 proc. – opowiedziała się za czarnym orłem bez szachownic. A w październiku zaakceptował go sejmik.

Radni podkreślali, że dyskusja na naszych łamach uświadomiła im społeczne poparcie dla herbu Pobożnego. A my wydrukowaliśmy naklejkę z orłem oraz napisem „Jestem Dolnoślązakiem”. Przez wiele lat widziałam samochody z herbowym znakiem i za każdym razem czułam, że jestem wśród samych swoich.

Jak wojna, to wojna

A jak już mieliśmy czarnego orła, to poszliśmy na wojnę z Warszawą. „Ile cennych dzieł sztuki wywieziono po wojnie z Wrocławia? Tego nie wie nikt. Zagrabione muzealia liczy się w tysiącach. Oddajcie, co nasze” – napisałam w maju 2000 r. i rozpoczęliśmy akcję zwrotu dzieł sztuki, które masowo wywożono po wojnie z Dolnego Śląska.

W ten sposób zacierano ślady kultury niemieckiej na tzw. Ziemiach Odzyskanych i budowano od nowa zniszczone przez kataklizm wojenny polskie kolekcje muzealne. Powiedzieliśmy więc „Oddajcie, co nasze” (to hasło wymyśliła Dorota Przerwa, sekretarz redakcji).

Na początku domagaliśmy się zwrotu zabytków będących symbolami miasta i Dolnego Śląska – pawęży, czyli XV-wiecznych tarcz obronnych piechoty miejskiej, i XV-wiecznego ołtarza ufundowanego przez kanonika Piotra von Wartenberga dla wrocławskiej katedry. Akcję poparły m.in. sejmik dolnośląski i zarząd Wrocławia, a prawie 3 tys. Dolnoślązaków wysłało listy do warszawskich muzealników z żądaniem zwrotu pawęży i ołtarza Wartenberga. Także ówczesny minister kultury Kazimierz Ujazdowski oświadczył: „Zabytki pochodzące z Dolnego Śląska powinny tu wrócić”.

TOMASZ PIETRZYK

Nazwano nas awanturnikami, ale w końcu Muzeum Narodowe w Warszawie przekazało na własność Muzeum Narodowemu we Wrocławiu kilkanaście obiektów, m.in. relikwiarz hermowy św. Doroty. Do Wrocławia wróciła także jedna z pawęży – jest teraz przechowywana i eksponowana w Pałacu Królewskim.

Najważniejsze jednak, że o problemie zaczęliśmy publicznie dyskutować. W efekcie akcji „Oddajcie, co nasze” i nacisku społecznego powstała pod przewodnictwem prof. Jana Harasimowicza komisja inwentaryzująca rozproszone śląskie dzieła sztuki. Wreszcie się dowiedzieliśmy, co i gdzie trafiło.

Ta akcja kosztowała mnie dużo nerwów, gdyż wywoływała ogromną agresję. Warszawscy muzealnicy ruszyli z impetem godnym husarii pod Kircholmem. Wyobrazili sobie najazd dolnośląskich Hunów na ich skarbce, więc zamiast dyskutować, obrzucali obelgami. Kłóciliśmy się nawet wewnątrz redakcji, bo stanowisko wrocławskich dziennikarzy bardzo się różniło od zdania kolegów z Warszawy. Jednak wsparcie Czytelników i mojej naczelnej, Barbary Piegdoń-Adamczyk, było jak zbroja. Wprawdzie w efekcie stresu zaczęłam przypominać mumię Willmanna, ale nauczyłam się żyć z hejtem.

Idź złoto do złota

Nie tylko żądaliśmy, żeby oddali nam dzieła sztuki. Potrafiliśmy kupić sobie skarb z Bremy – czyli kolekcję kilkudziesięciu wyrobów śląskich złotników – wystawiony na sprzedaż przez Galerie Neuse z Bremy. Dr Maciej Łagiewski, dyrektor Muzeum Miejskiego, marzył o tych cudach, ale nie miał 1,35 mln euro. Prezydent Rafał Dutkiewicz, namawiany przez „Wyborczą” na pomoc finansową, postawił twarde warunki: miasto da tyle, ile prywatni sponsorzy. Słowo prezydenta cenniejsze od złota, więc zaczęliśmy namawiać wrocławian. Nie trzeba było długo czekać na pospolite ruszenie.

Na muzealne konto pieniądze wpłacali studenci i emeryci, związkowcy, prawnicy i strażnicy miejscy. Akcję „Złotówka do złota” prowadziły przedszkolaki!

Fot. Mieczysław Michalak / Agencja Wyborcza.pl

Najwięcej wpłacili jednak wrocławski biznes i minister kultury – łącznie ok. 600 tys. euro na kupno wybranych 17 przedmiotów. Resztę (750 tys. euro) dołożyło miasto. Gmina wyemitowała obligacje materialne („obrazkowe”, pierwsze w Polsce). Dzięki temu władze upiekły dwie pieczenie na jednym ogniu – do miejskiej kasy wpłynęły pieniądze i nawiązano do przedwojennych tradycji, kiedy obywatele finansowali publiczne przedsięwzięcia.

Jeszcze raz się okazało, że największym skarbem Wrocławia są mieszkańcy, ale skarb z Bremy też jest wspaniały – stoi w Pałacu Królewskim jako dowód wrocławskiej fantazji. Niezwykłość tej inicjatywy najcelniej oddał Leszek Malinowski, lider kabaretu Koń Polski, który napisał do „Wyborczej”: „Akcja z wykupem skarbu z Bremy rzuciła mnie na kolana. Nareszcie doczekałem chwili, kiedy zbiórka pieniędzy nie wiąże się z rozdzieraniem szat, cierpieniem, budową pomników czy mauzoleów. Oto proszę, od przedszkolaka do staruszka wrocławianie postanowili sobie zafundować złoty skarb”.

Więcej niż pomnik

Za to dowodem na fantazję naszej redakcji jest Papa Krasnal. Ten pierwszy, pionier, straż przednia krasnalej armii, która już dawno zdobyła Wrocław. Uznaliśmy, że skoro Warszawa ma syrenkę, a Kraków smoka, to my możemy mieć krasnala. Nasz projekt – wysunięty przez Agatę Saraczyńską, aktywistkę Pomarańczowej Alternatywy – odwoływał się do historii, chcieliśmy upamiętnić słynny ruch happeningowy, który śmiechem próbował obalić socjalizm. Narzędziem w tej walce były właśnie krasnale. Najpierw w czasie stanu wojennego rysowane przez młodych ludzi w miejscach, gdzie wcześniej strażnicy porządku zamalowali wolnościowe hasła. Kolorowe, niewinne, zajmowały szare plamy będące znakiem toczącej się na murach wojny z reżimem.

Pod koniec lat 80. rewolucja krasnali stała się faktem – młodzi ludzie przebrani za krasnoludki zawojowali miasto. Światowe agencje prasowe donosiły o historycznym przewrocie. Krasnale Pomarańczowej Alternatywy stały się sławne. Uznaliśmy, że to one rozsławiły Wrocław i pomnik im się należy, więc go ufundowaliśmy.

Latem 2000 r. ogłosiliśmy konkurs plastyczny, pod publiczne głosowanie oddaliśmy siedem projektów. Wygrał krasnal Olafa Brzeskiego, studenta V roku rzeźby wrocławskiej Akademii Sztuk Pięknych. Wypiętrzył się 1 czerwca 2001 r. na Świdnickiej, tam gdzie zaczynała się większość antykomunistycznych manifestacji. Piszę „wypiętrzył”, bo pomnik nie został oficjalnie zgłoszony (jak na krasnala opozycjonistę przystało) i w planach jest zarejestrowany jako „wybrzuszenie ulicy”.

Fot. Bartłomiej Sowa / Agencja Wyborcza.pl

Krasnale rozmnażają się we Wrocławiu bez ograniczeń i mam czasem wrażenie, że wkrótce wyprą ludzi, ale odniosły wielki sukces. Przyznaję to publicznie, bo publicznie też je krytykowałam, z poczuciem winy, że zrobiliśmy dziury w tamie i wywołaliśmy powódź. Okazuje się jednak, że Konopnicka miała rację – z krasnoludkiem nikt nie wygra, „gdzie chce – wejdzie, co chce – zrobi”.

Częściej jednak robimy porządki – że przypomnę walkę z reklamami. To był pomysł naszego ówczesnego wicenaczelnego rodem z Krakowa, Wojciecha Pelowskiego. Do Wrocławia odnosił się z należytą estymą i uznał, że musi posprzątać miasto. Rozwiązanie wcześniej wskazał Kraków, którego władze w ścisłym centrum wprowadziły tzw. park kulturowy, oczyszczając przestrzeń.

„Sami we Wrocławiu nie posprzątamy. Czekamy na Państwa opinie, sugestie i zdjęcia, pokazujące to, co trzeba zdjąć, zamienić, zamalować. Nie zrobimy tego bez prezydenta, jego urzędników i radnych – to ich wola i determinacja pozwoli nadać projektowi formalne ramy. Ale nie zrobimy też nic bez przedsiębiorców, którzy dziś są w potrzasku – skazani na wystawianie reklam większych i bardziej krzykliwych, bo tak robi konkurencja” – pisał siedem lat temu Pelowski. Udało się, park kulturowy działa, historyczne centrum przejaśniało, choć początkowo wydawało się, że to syzyfowa praca.

Doceniamy, nagradzamy

Mówiono kiedyś o Wrocławiu „kwiat Europy” i nie było takiej klęski, po której miasto znów by nie rozkwitło. Jego największym atutem byli i są mieszkańcy. Miasto pogranicza zawsze przyciągało ciekawych ludzi – dzielnych, mądrych, z fantazją, marzących o sukcesie i umiejących go osiągać. W chwilach zagrożenia umieli walczyć o swoje miasto, w czasach pokoju – zadbać, by było najlepszym miejscem do życia.

Dlatego w 2007 r. postanowiliśmy (co jest zasługą ówczesnego naczelnego Jerzego Sawki) powołać nagrodę Ambasador Wrocławia. Chcieliśmy pokazywać ludzi, dzięki którym rośnie sława i prestiż Wrocławia, prawdziwych ambasadorów. Nie muszą się tu urodzić ani mieszkać, liczy się tylko to, że pracują na rzecz Wrocławia, podnoszą jego prestiż i rozsławiają imię.

Nagroda to nie tylko tytuł Ambasadora Wrocławia, lecz także satysfakcja z upiększenia miasta, bo w imieniu laureata, a na koszt mecenasa, odnawiamy jakiś zabytek. Taki sposób honorowania Ambasadorów Wrocławia zaproponował nam artysta grafik Eugeniusz Get-Stankiewicz. Dzięki temu po każdym ambasadorze zostaje materialny ślad. Najbardziej lubię oglądać renesansową Tablicę Jałmużniczą w kruchcie kościoła św. Elżbiety, odrestaurowaną dla Bente Kahan. To niezwykły zabytek ważny dla historii Wrocławia i mieszkających tu Polaków. Na wapiennej tablicy wyryty jest apel tzw. Urzędu Jałmużniczego o wspieranie biednych. Nikt nie może się tłumaczyć, że nie zrozumie, bo został on napisany po: hebrajsku, grecku, rosyjsku, arabsku, łacinie, włosku, francusku, angielsku, szwedzku, węgiersku, czesku, niemiecku i polsku!

Fot. Mieczysław Michalak / Agencja Wyborcza.pl

I warto wspomnieć, że zanim Komisja Noblowska uhonorowała Olgę Tokarczuk, wrocławska „Wyborcza” wręczyła jej tytuł Ambasadora Wrocławia – w 2016 r.

W kulturalną tkankę miasta mocno wrosła też Nagroda Kulturalna „Gazety Wyborczej Wrocław” – „wARTo”, przyznawana od 2009 r. (pomysł Mariusza Cisły). Powołaliśmy ją z myślą o twórcach młodych, choć już ze znaczącymi osiągnięciami. I z myślą o publiczności, której chcemy pokazywać, że warto czytać książki wrocławskich autorów, chodzić na koncerty wrocławskich muzyków, filmy i spektakle wrocławskich aktorów i reżyserów oraz wystawy wrocławskich artystów plastyków

„wARTo” jest nagrodą, którą przyznajemy, nie licząc się z podziałami stylistycznymi i formalnymi. Chcemy wyróżnić twórców zajmujących się wszystkimi dziedzinami sztuki: muzyką, plastyką, teatrem, literaturą i filmem. Nie dzielimy kultury na wyższą i niższą, oficjalną czy nieoficjalną – a wyłącznie na dobrą i złą.

Z satysfakcją obserwujemy naszych laureatów, choć musimy się często z nimi żegnać, bo idą w świat – tak było choćby w przypadku aktorów Małgorzaty Gorol, Bartosza Porczyka i Adama Szczyszczaja, których kryzys Teatru Polskiego, a także rozwój artystycznych karier wypchnęły do Warszawy – ale to naturalne. My, wrocławianie, jesteśmy przecież ludźmi drogi. Mamy jednak dokąd wracać.

Supermiasta - plebiscyt

Zapraszamy Was do udziału w plebiscycie Supermiasta. Razem z Wami chcemy zastanowić się, co nam się najlepiej w ciągu tych 30 lat udało. Co jest największym sukcesem, z czego jesteśmy najbardziej dumni?

Naszą akcję podzieliśmy na kilka etapów.

>> Do 22 marca czekamy na Wasze propozycje: jakie wydarzenie, inwestycja, zjawisko są największymi sukcesami miast w ciągu ostatnich 30 lat? Piszcie na adres: supermiasta@wroclaw.agora.pl. Prosimy, by objętość tekstów nie przekraczała 1500 znaków.

>> Spośród wszystkich zgłoszonych przez Was propozycji redakcyjne jury wybierze dziewięć. Listę ogłosimy 27 marca. Tego samego dnia rozpocznie się internetowe głosowanie, w którym wybierzecie największy sukces 30-lecia we Wrocławiu, a także w Legnicy, Lubinie, Świdnicy i Wałbrzychu.

>> Głosowanie potrwa do 10 kwietnia, wyniki ogłosimy 17 kwietnia. 22 kwietnia odbędzie się uroczysta gala Supermiast w redakcji „Gazety Wyborczej” w Warszawie. Trzy z nich otrzymają GrandPrix przyznane przez jury ekspertów z redakcji lokalnych.

icon/Bell Czytaj ten tekst i setki innych dzięki prenumeracie
Wybierz prenumeratę, by czytać to, co Cię ciekawi
Wyborcza.pl to zawsze sprawdzone informacje, szczere wywiady, zaskakujące reportaże i porady ekspertów w sprawach, którymi żyjemy na co dzień. Do tego magazyny o książkach, historii i teksty z mediów europejskich.
Więcej
    Komentarze
    Zaloguj się
    Chcesz dołączyć do dyskusji? Zostań naszym prenumeratorem