To była najgorsza epidemia w powojennej Polsce - a zaczęła się we Wrocławiu. I tu zebrała największe żniwo - zachorowało 79 osób, a sześć zmarło. Aby ratować pozostałych, kilka tysięcy mieszkańców zamknięto w izolatoriach, a 426 tys. zaszczepiono.
Kto ją przywiózł? Jak zaczęła się czarna epidemia we Wrocławiu? Ospowy dramat, jak piszą kronikarze, rozegrał się na kilku scenach, ale swój prolog miał w "ważnym" gabinecie. Andrzej Ochlewski, ginekolog, był wtedy kierownikiem Wydziału Zdrowia Miejskiej Rady Narodowej. - W kwietniu 1963 roku zostałem poproszony do Komitetu Wojewódzkiego PZPR. W gabinecie "pierwszego" siedziało dwóch oficerów służb specjalnych.
Wyłuszczyli mu sprawę tonem nieznoszącym sprzeciwu: agent polskiego wywiadu musi wyruszyć z misją specjalną do Indochin. Nie może pojechać jako podpułkownik B.J., więc musi mieć dokumenty na inne nazwisko, w tym książeczkę szczepień. Andrzej Ochlewski nie zamierzał dyskutować z oficerami wywiadu, chodziło w końcu o sprawę wagi państwowej. - Wziąłem oryginalną książeczkę podpułkownika z potwierdzonym szczepieniem i na jej podstawie, wykorzystując swoje stanowisko, załatwiłem drugą w sanepidzie, ale na inne nazwisko. Dali mi na to dwie godziny.
Na czym polegała tajna misja? - Był oddelegowany do kontroli polskich placówek dyplomatycznych w Indiach, Birmie i chyba w północnym Wietnamie - opowiada doktor Tadeusz Hawling ze Szpitala MSW przy ul. Ołbińskiej, który leczył tajemniczego oficera. Inni podają jednak, że celem podróży był Pakistan.
Pan J., którego odnalazłam w Warszawie, nie chciał wracać do przeszłości. - Nie, nie, dziękuję bardzo - powtarzał wielokrotnie przez telefon.
Odpoczywał na emeryturze. Dosłużył się stopnia generała, był dyrektorem Departamentu Kadr MSW. W opisach wrocławskiej epidemii wspomniany bywał tylko jako "N.N.", z zawodu "urzędnik".
Czy było tak, jak opisuje Jerzy B. Kos w książce "Epitafium dla ospy"? "Pobyt w Indiach był krótki: pięć dni gonitwy po urzędach, gorączkowe rozmowy i pertraktacje. 22 maja wrócił do kraju. W torbie podróżnej przywiózł kilka drobiazgów kupionych na bazarze: gliniany dzbanek z pięknym ornamentem, kamienną figurkę Buddy, naszyjnik z różowych muszelek. Przemycił także bagaż, którego najmniej się spodziewał: wirusy ospy zagnieżdżone w migdałkach i węzłach chłonnych".
Kilka dni po powrocie źle się poczuł, bolały go mięśnie i stawy, dokuczała gorączka. Położył się do łóżka, łykał witaminy, ale nie pomogły. 2 czerwca wylądował we wrocławskim Szpitalu MSW.
Doktor Tadeusz Hawling nie przypuszczał nawet, że spotkanie z agentem służb specjalnych wkrótce przewróci jego życie do góry nogami. Rano jak zwykle przyszedł na dyżur. - Tadziu - zagadnął go ordynator - masz pacjenta w separatce. Lwowska dusza doktora Hawlinga ("Jak kogoś lubię, to lubię, a jak nie, to nie") przylgnęła do podpułkownika, gdy ten zaczął mu opowiadać o swojej egzotycznej wyprawie.
Doktor też uwielbiał podróże, rok wcześniej był w Chinach i Wietnamie. Na niezwykłą wycieczkę wydał wszystkie pieniądze, odkładane przez kilka lat na samochód marki Warszawa. - Wściekłem się, gdy cena znów skoczyła do góry, i poszedłem do Orbisu. Zawsze chciałem zobaczyć chiński mur.
Do separatki agenta często zaglądała Janina Powińska, salowa - nieduża, korpulentna, lat 52. Wycierała kurz z szafek, zmywała podłogę.
Na przedramieniu podpułkownika dr Hawling zauważył drobne wykwity. - Pewnie komary mnie pocięły - podpowiadał J. - Gdy byłem w świątyni buddyjskiej.
Jednak w szpitalnym laboratorium we krwi pacjenta wykryli pasożyta Plasmodium falciparum, który wywołuje malarię tropikalną. - Wreszcie sprawa była jasna - wspomina dr Hawling. - Ponieważ nie mieliśmy doświadczenia w leczeniu takich chorób, ordynator postanowił skonsultować przypadek z Zakładem Medycyny Tropikalnej w Gdańsku. Powiedział: bierz pacjenta i jedź do prof. Wiktora Bincera.
Komenda Wojewódzka MO podstawiła pod szpital limuzynę z kierowcą. Wyruszyli około czwartej nad ranem. W samochodzie znów gawędzili o podróżach. Zaczynał się urlopowy sezon, doktor planował, że w tym roku wybierze się do Rumunii, oczywiście przez ukochany Lwów.
Profesor Bincer zbadał podpułkownika, obejrzał wykwity na skórze i potwierdził diagnozę: Tak, to jest malaria. W drodze powrotnej pan J. wstąpił jeszcze do Komendy Wojewódzkiej w Gdańsku, żeby spotkać się z przyjacielem, zastępcą komendanta. Szybko wracał do zdrowia, ze szpitala wyszedł w połowie czerwca.
Ale Czarna Pani nie odeszła razem z nim, zadomowiła się już na Ołbińskiej, miała stąd szeroko otwarte wrota do miasta.
Jan Kowalczyk, wysoki, po sześćdziesiątce, mieszka w niedużym domu na obrzeżach Wrocławia, za białym płotem różany ogród pani Wandy, kolejnej żony Jana. Pierwszą była Lusia, pielęgniarka w Szpitalu Miejskim im. Rydygiera. Zobaczył ją w zakładowej przychodni, pracował wtedy w Fabryce Farb i Lakierów.
W 1961 roku wzięli ślub, potem urodził się Pawełek. Wiosną 1963 r. Lusia zapisała się na kurs wyższego stopnia dla pielęgniarek.
Któregoś dnia, w czerwcu, odwiedziła w mieszkaniu matkę, Janinę Powińską. Wróciła zmartwiona. - Wiesz - opowiadała mężowi - matka jakoś źle wygląda, taka rozpalona.
Powińską łamało w kościach, próbowała leczyć się sama, ale gdy na skórze zobaczyła dziwne wypryski, poleciała do lekarza. Badał ją doktor Stefan Zawada ze Szpitala MSW, kolega Hawlinga. Ze skierowaniem w ręku poszła do Miejskiego Szpitala Zakaźnego przy Piwnej. Tam powiedzieli: wiatrówka.
Lusia miała ciężkie dni: praca, dom, kurs, matka w szpitalu. Doktor Jerzy Wolański prowadził na kursie zajęcia z chorób wewnętrznych: - Wyglądała bardzo źle. Zapytałem nawet, jak się czuje. Tłumaczyła, że od pewnego czasu ma gorączkę, że chyba gdzieś się przeziębiła.
Ostatni egzamin wypadł 3 lipca. Jan zawiózł żonę na ul. Krakowską do szkoły pielęgniarek. - Powiedziała: odbierz Pawełka ze żłobka, wrócę szybko.
- Siedziała przy stole, odpowiadała na pytania i nagle osunęła się na podłogę, biała jak ściana - wspominał dr Wolański. - Wynieśliśmy ją na powietrze, przyjechała karetka. Już nie przyszła na uroczyste zakończenie kursu, tzw. czepkowanie.
Karetka zawiozła Lusię do szpitala im. Rydygiera. - Na początku lekarze podejrzewali jakieś "sprawy kobiece". - Ale na ciele pojawiła się czarna wysypka, potem zbladła i powstały dziwne pęcherze.
Pacjenci lubili siostrę Lusię, więc ciągle ją ktoś odwiedzał. Przyjaciele z chirurgii dziecięcej przyjęli nawet Pawełka na swój oddział, żeby Jankowi było lżej. Koleżanki czasem przynosiły dziecko do pokoju Lusi. Syn siedział na łóżku, a ona podsuwała mu łakocie, patrząc na niego z czułością. Nie bała się o dziecko, przecież lekarze wykluczyli chorobę zakaźną.
Lusię badali najlepsi specjaliści we Wrocławiu, ale nie było poprawy. W końcu orzekli: białaczka o piorunującym przebiegu. Jan patrzył bezradny, jak gaśnie w oczach. - Ona też czuła, że nie pokona tej dziwnej choroby. Mówiła: tylko pamiętaj, masz mnie pochować w pielęgniarskim czepku.
Umarła po pięciu dniach, 8 lipca. Była pierwszą ofiarą ospy we Wrocławiu, ale wtedy jeszcze nikt o tym nie wiedział.
Gdy Lusia walczyła o życie na Rydygiera, do Szpitala Zakaźnego przywieźli jej młodszego brata (5 lipca), a kilka dni później (10 lipca) doktora Stefana Zawadę, który leczył jej matkę. I znów diagnoza: ospa wietrzna, zwana wiatrówką.
Doktor Hawling pojechał na Piwną, żeby Stefanowi zawieźć lekarstwa. Na schodach spotkał dr Alicję Surowiec: - Tylko proszę nie dawać mu lusterka - przestrzegała. Dopiero gdy wszedł na salę i spojrzał na przyjaciela, zrozumiał jej słowa: - Wyglądał strasznie: twarz spuchnięta, pokryta ropiejącymi wykwitami, czarne wargi.
Przerażenie nadrabiał dobrą miną: - Cześć, Stefciu. - Tadziu, popatrz, jak ja wyglądam. Daj mi lusterko, żebym mógł się zobaczyć. - Co ty, Stefciu, wiatrówki nie widziałeś? - dr Hawling pochylił się nad nim i obcałował z lwowską serdecznością.
Na ślad Czarnej Pani naprowadził lekarzy z Piwnej czteroletni chłopczyk, który leżał na tej samej sali co Powińska. Już wracał do zdrowia po przebytej wiatrówce. - I nagle zaczał gorączkować, na skórze pojawiły się wykwity - opowiadała dr Alicja Surowiec.
To zaniepokoiło zakaźników, przecież na wiatrówkę można zachorować tylko raz w życiu! Co to za choroba? Doktor Surowiec była wtedy zastępcą ordynatora oddziału: - Ospy prawdziwej nikt z nas nie widział na oczy, poza wiedzą teoretyczną nie mieliśmy żadnego doświadczenia.
12 lipca zakaźnicy zlecili badania wirusologiczne. Dziwne "wiatrówki" postanowili skonsultować z epidemiologiem Miejskiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej. W sobotę 13 lipca w szpitalu na Piwnej pojawił się dr Bogumił Arendzikowski. Spojrzał na dr. Zawadę i powiedział głośno: To ospa!
W rozmowie z zakaźnikami padło nazwisko salowej Powińskiej. Prosto ze szpitala dr Arendzikowski pojechał do jej mieszkania. Powińska nie miała ochoty do zwierzeń, ledwo pochowała córkę. Ale doktor był uparty, zapukał następnego dnia, w niedzielę. Nazwiska zapisane w notesie wiązały się ze sobą jak ogniwa w epidemicznym łańcuchu: salowa, jej syn, dziecko, dr Zawada, Lusia... Nie było w nim jeszcze początku, czyli "kontaktu 0", ale o agencie J. doktor dowiedział się dopiero po kilku dniach.
Wreszcie przyszedł czarny poniedziałek 15 lipca. O ósmej dr Arendzikowski stanął w gabinecie dyrektora Miejskiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej. - Tej sceny nie zapomnę do końca życia - opowiadał autorowi "Epitafium...".
- Doktor Jerzy Rodziewicz siedział przy biurku i czytał gazetę. Powiedziałem bez wstępów: "Mamy we Wrocławiu ospę". Stary spojrzał na mnie spode łba i warknął: "Boguś, rozum ci się poplątał?".
Fakty były przerażające: podpułkownik zachorował 29 maja, a więc czarna ospa od 47 dni grasowała po Wrocławiu! Może dotarła już do innych miast? Zarazki strasznej choroby roznosiły się błyskawicznie, głównie drogą kropelkową, nawet przez zakażone ubranie lub przedmioty.
Do Wrocławia ruszyli urzędnicy z Ministerstwa Zdrowia, eksperci z gdańskiego Zakładu Medycyny Tropikalnej, a nawet Światowej Organizacji Zdrowia. - Ci ostatni mówili: może zachorować około dwóch tysięcy osób, umrze ze dwieście, a jak uporacie się z epidemią w ciągu dwóch lat, to będzie dobrze. A my opanowaliśmy zarazę w ciągu 25 dni - dr Andrzej Ochlewski nie kryje dumy.
Od czego zaczęli wojnę z Czarną Panią? Od zamknięcia trzech szpitali, które stały się ogniskami choroby: Rydygiera, Zakaźnego przy Piwnej i MSW. Potem zaczęli tworzyć strategię obrony.
- Żadne miasto w Polsce nie było w takiej sytuacji - wspominał Andrzej Ochlewski. - Trzeba było siąść i wyobrazić sobie, co może się stać. Sami układaliśmy instrukcje i rozporządzenia, specjalny goniec wiózł je do Warszawy, ministerstwo przywalało pieczątkę i odsyłało nam jako swoje.
Upadł pomysł, żeby zamknąć Wrocław i otoczyć wojskiem. Życie w mieście zostało podporządkowane rygorom stanu wyjątkowego: przymusowe kwarantanny, przymusowa izolacja osób podejrzanych o kontakty z zarażonym, leczenie w zamkniętych szpitalach ospowych, przymusowe szczepienia pod groźbą odpowiedzialności karnej (grzywny, a nawet do 15 lat więzienia), karne izolatoria dla awanturników i buntowników, milicja przy bramach szpitali i na rogatkach miasta.
Dowództwo akcji ulokowało się w Prezydium Miejskiej Rady Narodowej przy ul. Zapolskiej. Wspierane przez 11 zespołów roboczych przez kilka miesięcy kontrolowało życie miasta. Zespół kierowniczy, w którym był dr Ochlewski, miał władzę niemal absolutną.
- Byłem jak car i Boh - żartował. - Brakowało szczotek w szpitalach, leciał helikopter do Lublina i przywoził z geesu. Prawie połowa Komitetu Wojewódzkiego partii, z sekretarzami na czele, wylądowała w izolatorium, gdy okazało się, że ich kierowca miał kontakt z chorym na ospę.
Izolatoria i szpitale trzeba było zaopatrzyć w leki, żywność, łóżka i materace. - Ze sklepów braliśmy wszystko bez pieniędzy, na podstawie pieczątki albo podpisu - opowiadał dr Ochlewski. - Rozliczaliśmy się po ospie.
Doktor jeździł po mieście jak straż pożarna. Polecenia wpisywał przez kalkę do zeszytu A4, np.: "Izolatorium Psie Pole, wyposażenie na każde łóżko: komplet pościeli, sztućce, dwa talerze, kubek; na każdy pokój: miednica, wiadro, dzbanek". Albo: "Do Szczodrego (pilne!) - jeden duży namiot". Albo: "Tenisówki dla personelu: damskie, nr 33 - trzy pary, męskie, nr 39 - jedna para". - Adresat podpisywał mi oryginał, kopię wydzierałem z zeszytu i dawałem do ręki. Jak na froncie - opowiadał. - Miałem się wozić z maszyną?
Miasto długo żywiło się plotką: "Zarazę przywiózł do Wrocławia cyrk, zachorowała tancerka na linie, która miała romans z oficerem. (...) Do szpitala przywieźli Murzyna, obsypany był krostami i strupami, a oni myśleli, że to świerzb...".
Z pozoru życie toczyło się normalnie. O wojnie z ospą przypominały klamki owinięte bandażem, miski z chloraminą przed wejściem do urzędów, kolejki do szczepień, kontrola zaświadczeń. I tabliczki na drzwiach: "Witamy się bez podawania rąk". Przeciwepidemiczny sztab działał bezwzględnie, ale tak musiało być.
Chorych na ospę wyszukiwał zespół konsultantów, potem powstawała lista osób, które mogły mieć kontakt z zarażonymi. Później do akcji wkraczały ekipy sanepidu, często w towarzystwie milicji. Wyciągały podejrzanych z domów (często nocą), z pracy, z ulicy i wiozły ich do izolatoriów.
Dobytkiem też zajmował się sztab - zlecał zorganizowanie opieki nad dziećmi, podlewanie kwiatków, karmienie kanarków i psów, bo nie zawsze sąsiedzi lub bliscy chcieli pomóc "zadżumionym". Po doktora Jerzego Wolańskiego przyjechali późnym wieczorem, przed domem stanęła kawalkada karetek i milicji. Wiedział, że jest na liście kontaktów, przecież egzaminował Lusię. Zawieźli go do szkoły rolniczej w Praczach Odrzańskich, został dyrektorem pierwszego izolatorium.
- Przyjechaliśmy w nocy, na korytarzu paliła się jedna żarówka, bałagan nie z tej ziemi. Wszedłem do jednego z pokojów i położyłem się spać. Rano na łóżku obok zobaczył młodego mężczyznę. - Skąd pan się tu wziął? - zapytał. - Jestem mężem tej pielęgniarki Lusi Kowalczyk.
W Praczach akurat zaczął się wakacyjny remont, tylko w jednym z budynków organizowano kurs dla traktorzystów. Jak powstało tu izolatorium? - Wpadł ktoś ze sztabu i powiedział krótko: wychodzić, bo zaraz przywiozę chorych na ospę. Nogi gubili, tak uciekali. Kazał otoczyć budynek linami i postawił kilku milicjantów - opowiadał dr Wolański.
Na początku nie było nawet termometru. Jeden telefon na portierni. - Gdy chciałem dzwonić, krzyczałem do portiera, wyskakiwał z budki, wtedy szedłem do aparatu.
Doktor zaczął urzędowanie od mycia schodów, potem stanął przy kotłach i przystąpił do dzielenia posiłków. Ludzie, wyrwani z domów, nie wiedzieli, co się z nimi dzieje, puszczały im nerwy. Potem zdarzały się bunty, głodówki i pijaństwo.
- Niektórzy ciągle chodzili zawiani. Mieli swoje sposoby, żeby zdobyć alkohol - opowiadał doktor. - Jeden z pensjonariuszy był dyrektorem wytwórni win. Pewnie doszedł do wniosku, że najlepiej dezynfekować się od środka, bo którejś nocy pod izolatorium podjechał żuk wyładowany winem marki wino.
Na początku nie mieli gazet i radia, więc powtarzali plotki: że we Wrocławiu epidemia szaleje, trupy leżą na ulicach... A gdy na podwórku w Praczach pojawiła się wojskowa ciężarówka z kominem, czyli komora dezynfekcyjna, wpadli w panikę: Przyjechało krematorium! Będą palić ciała!
Dziwne to było miejsce: połączenie domu wczasowego z aresztem. W jednym pokoju spotykali się ludzie z różnych środowisk: magister z konduktorem, profesor ze złodziejem, wytworna dama z dworcową prostytutką. Doktor Wolański łagodził konflikty jak mógł. Czasem straszył na wyrost: jak będzie pan rozrabiał, przedłużę izolację (trwała 21 dni), albo wołał na pomoc pana Józia, którego znał ze szpitalnego prosektorium. Czuli przed nim respekt, nazywali go "Gigant".
Pogoda była piękna, lato stulecia, internowani plażowali przed budynkiem albo spacerowali po parku, zawiązywały się przyjaźnie i miłości. Niektórzy jednak załamywali się psychicznie: godzinami leżeli w łóżku i obserwowali swoją skórę. Czekali na ospę.
Jan Kowalczyk, mąż zmarłej Lusi, po dwóch dniach dostał gorączki: - Siedziałem na słońcu i pewnie dlatego. Nie miałem żadnej krosty, ale powiedzieli, że jestem chory. Zamknęli mnie w pokoju na trzecim piętrze, wstawili nocnik, donosili jedzenie. Czułem się jak wściekły pies. Cały czas patrzyłem w okno. W zamknięciu człowiek wariuje, a potem tępieje.
W Praczach Jan poznał Weronikę, też była pielęgniarką. Gdy wyszła z izolatorium, zgłosiła się do pracy w szpitalu ospowym w Szczodrem. Po kilku miesiącach spotkał ją w Rynku, została jego drugą żoną, wychowała Pawełka (skończył studia, wyrósł na wspaniałego człowieka), byli razem 28 lat.
- W Praczach byłem krótko, potem wylądowałem w szpitalu na Piwnej, po dwóch tygodniach znów wsadzili mnie do sanitarki i zawieźli do szpitala w Prząśniku. Na izbie przyjęć doktor wpadł w furię: "Jakiej cholery przysyłają mi zdrowego człowieka!". W końcu ustąpił: "Muszę tu pana zatrzymać, tak chce władza". Siedziałem tam do końca, do września. Nie wiem, dlaczego tak długo mnie trzymali. Chyba dlatego, że byłem mężem Lusi. Uważali pewnie, że ja muszę zachorować i już. A jak zachoruję, to tak paskudnie, że zarażę pół Wrocławia.
Gdy wreszcie go wypuścili, od razu poszedł na cmentarz. Ludzie plotkowali, że ciało Lusi zostało ekshumowane i spalone. - Grób był nienaruszony, tylko kwiaty zwiędły.
Po trzech tygodniach dr Jerzy Wolański też opuścił Pracze. Ledwo zamknął drzwi mieszkania, zadzwonił telefon: w izolatorium zachorowały dwie osoby, a to oznaczało, że znów był osobą z kontaktu. Sztab zgodził się jednak, żeby przez następnych 21 dni pozostał w domu.
- Myślałem, że oszaleję, chodziłem od okna do okna, czytałem, w końcu zabrałem się za remont łazienki. Sześć tygodni poza normalnym życiem. Gdy wyszedłem z domu, był już wrzesień. Ruszyłem nad Odrę, zrobiłem chyba z 10 kilometrów - aż opadłem z sił.
17 lipca dr Alicja Surowiec przyszła na dyżur do szpitala na Piwnej. Po południu umówiła się z krawcową na przymiarkę sukienki. A tu na oddziale dyskusja: że w Szczodrem powstaje szpital dla chorych na ospę, że potrzebni są lekarze. - Nie miałam dzieci, więc pojechałam z pierwszym transportem chorych - wspominała. - Jakoś tak wyszło.
W karetce wśród pierwszych pacjentów był dr Stefan Zawada. W starym pałacyku w Szczodrem był przedtem oddział dla chorych na wirusowe zapalenie wątroby. Po wsi szybko rozniosła się wiadomość, że teraz "zamiast Chińczyków będą tu ospiarze". W pierwszym dniu dr Surowiec zakasała rękawy i zabrała się do fizycznej pracy: - Zastaliśmy puste łóżka, materace zlane chloraminą. Trzeba było wszystko uporządkować.
Ospiarzy było tak dużo, że po kilku dniach w szpitalu zabrakło miejsc. Wtedy cały personel przeniósł się do namiotów, które dostali od wojska. Wkrótce do dr Surowiec dołączyło dwóch następnych lekarzy: Danuta Oleksin i Tadeusz Hawling. Pracowali razem do końca epidemii.
Były dni dobre i złe. Złe, gdy ospa siała śmierć, gdy umierał dr Stefan Zawada - ostatnia ofiara zarazy. Gdy chorzy odcięci od świata załamywali się psychicznie: wpadali w depresję albo dostawali furii. Nie mogli pisać listów, telefonować do rodziny, spacerować po korytarzu. Życie w zamkniętym pokoju przez 40 dni stawało się nie do zniesienia.
- Przeżyliśmy nawet chwile grozy - opowiadała dr Surowiec. - Któregoś dnia dotarła do nas wiadomość, że wieś chce podpalić szpital. Musieliśmy prosić o pomoc milicję.
Doktor Hawling bezradny patrzył na przyjaciela: - Do ospy dołączyła się poważna infekcja bakteryjna. Wkrótce do Szczodrego trafiła również żona Stefana. Leżała piętro wyżej, ale ukrywaliśmy to przed nim, żeby nie cierpiał. Czasem wieczorem śpiewała razem z kobietami, a on próbował się dołączyć.
Któregoś dnia pielęgniarka postawiła tacę z lekarstwami obok niego na stoliku i zobaczył nazwisko żony. Strasznie to przeżył. Była z nim do końca.
A dobre dni? Gdy zaczęli wychodzić pierwsi ozdrowieńcy, żegnani sygnałem wyjących karetek. Ciepłe listy od ludzi, podarunki: blacha ciasta, owoce, a nawet beczka piwa.
Czarna ospa (Variola vera) pojawiła się we Wrocławiu 22 maja. Dopiero 15 lipca ogłoszono w mieście stan pogotowia przeciwepidemicznego. Miasto było na parę tygodni sparaliżowane i odcięte od reszty kraju kordonem sanitarnym. Całą Polskę ogarnął strach przed zarazą tak, że władze wprowadziły nawet ogólnopolski zakaz organizacji corocznej sierpniowej pielgrzymki na Jasną Górę.
Variola vera ostatecznie przegrała. We Wrocławiu zachorowało tylko 79 osób (w całej Polsce 99), zmarło siedem. Przypuszcza się, że kolejnych dziewięć zgonów było spowodowanych powikłaniami poszczepiennymi. Niemniej zaraza - ostatnia wielka epidemia ospy w Europie - skończyła się lepiej, niż wieszczyli zakaźnicy.
***
Niektóre nazwiska zostały zmienione.
Korzystałam z książek: Jerzy B. Kos: "Epitafium dla ospy", wydawnictwo Silesia, Wrocław 1992; Zbigniew Hora: "Variola vera", Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 1982; Jerzy Ambroziewicz: "Zaraza", Książka i Wiedza, Warszawa 1965, oraz z reportażu Krzysztofa Kąkolewskiego: "Czarna Pani", tygodnik "Świat" z 15.09.1963 r.
Wszystkie komentarze