Henryk XI
Jego zbroja jest wprawdzie pogięta i pordzewiała, okrywający ją purpurowy płaszcz wisi strzępach, ale to celowa stylizacja. Czerwony Upiór był za życia rycerzem-rozbójnikiem. Mordował, rabował, podpalał. Tacy jak on byli plagą Śląska. Miasta zawiązywały międzynarodowe federacje, żeby skutecznie ścigać raubritterów.
W 1349 roku Wrocław sprzymierzył się z Poznaniem, Gnieznem, Kaliszem i Pyzdrami, a pół wieku później z Toruniem i Elblągiem, żeby wyczyścić kupieckie trakty z amatorów szybkich zysków. Nie było to proste, bo zbójnicy chronili się w trudno dostępnych zamkach.
Grodziec położony jest na bazaltowej górze, 389 metrów nad poziomem morza. Dawno, dawno temu stał tu drewniano-ziemny gród. Murowany zamek został być może zbudowany dopiero w końcu XIV wieku. Stał się ulubioną rezydencją Piastów legnickich, m.in. Fryderyka III i Henryka XI. Umieli korzystać z życia! Nic dziwnego, że tonęli w długach. Za to ich pomysły na zarabianie były więcej niż śmiałe. Fryderyk uwięził w 1548 roku dla okupu burmistrza i dwójkę rajców, rok później w lochach siedziała już cała rada miejska, którą książę wycenił na 600 talarów.
Potrzebował pieniędzy, bo zorganizował turniej, w który uczestniczyło 102 rycerzy (dopingowanych przez 128 dam). Zwycięzca pojedynku na kopie, Otto von Zedlitz z Prochowic, otrzymał z rąk księżnej złotą kotwicę.
Syn Fryderyka, książę Henryk XI charakterem przypominał ojca. Na utrzymanie dworu i rozrywki wydawał olbrzymie sumy i wiecznie był zadłużony. Czasem bywało tak głodno i chłodno, że dworzanie Henryka jadali korzonki, a on sam musiał oporządzać dwanaście zamkowych świnek. Ale zaciskać pasa nie lubił. Kiedyś pożyczył 100 talarów od przełożonej jakiegoś klasztoru i natychmiast je przehulał...na cześć świętej Jadwigi.
Postępował zgodnie z zasadą Wespazjana ? pecunia non olet. Nawet nie usiłował zachowywać pozorów. Kiedy skąpy brat pozbawił go źródeł utrzymania osiadł w Grodźcu i uczynił z niego bazę wypadową do wypraw na co bogatsze karawany kupieckie. Nie grymasił na asortyment towarów. Marnie skończył. Zmarł w Krakowie po wypiciu dwóch szklanek mleka. Tam też został pochowany, bo cesarz nie pozwolił przewieźć zwłok do rodzinnego grobowca w Legnicy.
Z relacji kronikarzy wynika, że książę Henryk nie był jedynym, który psuł reputację Grodźca. Na szczycie góry zamkowej w pierwszej połowie XV wieku rezydowali rycerze-rabusie plądrujący okoliczne dobra. Z kolei w 1528 roku w Grodźcu zatrzymała się na pewien czas banda rycerzy-rabusiów, którzy na drodze w kierunku Iwin rabowali kupców. Pamiątką po tych napadach jest kamienny krzyż.
Grzeszników w Grodźcu było tak dużo, że nie wiadomo, który musi jako Czerwony Upiór obijać w zbroi stare kości. Warto go wypytać (na zamku można przenocować, tylko pamiętajcie, że 17-20 sierpnia Grodziec zamyka bramy dla zwiedzających), tylko trzeba mieć czyste sumienie. Żadnych zdrad czy rabunków, bo otoczony błękitnawą poświatą i okuty blachą szkielet robi na żywych tak wstrząsające wrażenie, że natychmiast obiecują poprawę. Biegną do spowiedzi, chodzą w workach pokutnych, zamykają się w pustelniach.
Czerwony Upiór ma pokutować dopóki wszyscy się nie nawrócą, więc z pewnością szybko z Grodźca się nie wyprowadzi. A gdyby długo się nie zjawiał, można w międzyczasie poszukać zrabowanych przez niego skarbów. Jeden został już odkryty w 1967 roku. Dzieci bawiące się na północnym zboczu góry przy ścieżce prowadzącej do wsi Jurków, pod konarem jednego z powalonych drzew znalazły ceramiczny toczony garnek z wąską szyjką o wysokości 15 cm. Wypełniony był on po brzegi 491 średniowiecznymi monetami z XIV i XV wieku. Przypuszczalnie został ukryty ok. 1500 roku, ale nie wiadomo przez kogo i w jakich okolicznościach. Może i my znajdziemy jakiś garnek?
Czerwony Upiór nie czuje się chyba samotny, bo na zamku mieszka także Czarna Prababka. Nie wiadomo, którzy właściciele Grodźca ją tu wprowadzili. Faktem jest, że była duchem rodzinnym, tego samego rodzaju co Biała Dama Poniatowskich, ukazująca się członkom rodziny ostatniego króla polskiego, aby wieszczyć im śmierć i katastrofy. Tyle, że Czarna Prababka nigdy nie czyniła krzywdy, lecz jej zapobiegała.
Ukazywała się zawsze ze srebrnym krzyżem na piersi, a kiedy w pobliżu pojawił się zły człowiek, krzyż matowiał. Do najsłynniejszych jej interwencji należało zapobieżenie małżeństwu córki właściciela Grodźca z rycerzem, który trudnił się rozbojem, o czym nikt nie wiedział. Czarna Prababka ostrzegła dziewczynę i w dniu ślubu pomogła jej uciec przez wyłom w murze, zwany odtąd Dziewczęcym Skokiem. Na dziewczynę czekał już narzeczony bliższy sercu, a młoda para od Czarnej Prababki dostała w prezencie srebrny krzyż.
Zaginął dopiero w czasie wojny trzydziestoletniej i najlepsi poszukiwacze skarbów nie mogli go odnaleźć. Nawet sowieccy trofiejszczycy, którzy szukali tu dzieł sztuki. A w Grodźcu było co szukać. Muzealne zbiory, które w 1945 roku znikły z Grodźca, liczyły 700 eksponatów i należały do największych kolekcji w tej części Śląska. Było tu dużo cennej broni, m.in. XV-wieczne zbroje rycerskie, fragment pięknej perskiej zbroi, hakownica i broń landknechta z XV wieku. W kaplicy wisiał m.in. tryptyk mistrza z Antwerpii z 1530 roku ze scenami adoracji Dzieciątka, obrzezania i hołdu Trzech Króli oraz gotycki tryptyk ze sceną Narodzenia, Zwiastowania oraz postaciami świętych Anny i Joachima. Znajdowała się tu także Biblia z Lüneburga z 1690 roku.
Grodziec nie jest jedynym zamkiem, w którym pokutuje raubritter. Wleński Gródek w powiecie lwóweckim też ma takiego gagatka. Bo też nigdy nie było to miejsce dla cnotliwych. Warownia ze starą metryką (niektórzy mówią, że nawet XII-wieczną) należała m.in. do księcia Bolesława Rogatki, który więził tu m.in. biskupa wrocławskiego Tomasza. Panowie nie mogli się dogadać, co do wysokości świadczeń na rzecz Kościoła, więc wnuk św. Jadwigi liczył, że zamkowe niewygody skłonią starego biskupa do ustępstw. Bardzo się przeliczył, musiał zapłacić podwójnie i jeszcze się ukorzyć publicznie przed bramą katedry wrocławskiej.
Ale to nie awanturniczy książę straszy we Wleńskim Gródku, tylko Konrad von Zedlitz, który w 1605 roku został właścicielem warowni. Zwykły bandyta, choć dobrze urodzony, dręczył okoliczną ludność rozbojami. Bez litości łupił włościan, którzy musieli ciężko dla niego pracować, nieposłusznych zabijając lub wtrącając do głębokiego zamkowego lochu. Bywało i tak, że ludzie Konrada więzili burmistrza miasteczka. Zwalniali go dopiero wtedy, gdy mieszkańcy wpłacili wysoki okup. Gdy Konrad zmarł, nie było we Wleniu nikogo, kto by go żałował. Ale on nie przestał nękać ludzi.
Galopuje w czarnej zbroi na czarnym koniu, zionącym z nozdrzy ogniem. Można go także spotkać przy starym moście na Bobrze u stóp Góry Zamkowej. Śmiałków, którzy chcieliby spotkać się z czarnym Konradem, ostrzegamy, że powinni przygotować się na drastyczny widok. Konrad nie ma głowy, trzyma ją pod pachą.
Raubritterów można też spotkać w księżycowe noce koło Książa. W połowie XV wieku Książ był rozbójniczym gniazdem Hermanna von Czettritza.
Hermann Czettritz
Dopiero król Jerzy z Podiebradów zlikwidował ten interes, paląc zamek.
Ciekawe, że koło zamku pojawia się też brodaty mężczyzna w zielonym stroju myśliwego, prowadząc czasem na smyczy ogromne psy. Są jednak niegroźne.
Duchy nie zawsze pokutują za swoje czyny. Czasem za wymyślone. W zamku Bolków, warowni z XIII-wiecznym rodowodem, straszy dworski błazen. W księżycowe noce widać przesuwający się nad murami cień jego rogatej czapki z dzwoneczkami. Błazen został w Bolkowie, bo zabił przypadkowo rzuconym kamieniem jedynego syna księcia świdnicko-jaworskiego Bolka II zwanego Małym.
Sprawa poważna, bo książę nie pozostawił innego następcy. Gdy zmarł w 1368 roku (został pochowany w cysterskim Krzeszowie) jego ziemie dostały się jako oprawa wdowia w ręce Agnieszki Habsburskiej, ale po jej śmierci zostały połączone z Koroną Czeską, jako wiano bratanicy Bolka, księżniczki Anny, żony króla czeskiego i cesarza niemieckiego Karola IV. Błazen więc dał Czechom piękny prezent. Jeszcze bardziej pokrzywdzony jest duch z zamku Świny, oddalonego od Bolkowa o zaledwie dwa kilometry. Pokutuje za to, że pił wino. A przecież zmuszały go do tego geny!
O starym rodzie Świnków ze Świn powiadano, że nikt nie mógł równać się z nimi pod względem ilości wypijanego wina. Do legendy przeszedł pijacki turniej sprzed dwóch wieków, z udziałem Jerzego Świnki (a właściwie Georga von Schweinichena, bo tak brzmi niemiecka wersja nazwiska) i przeora krzeszowskiego klasztoru cystersów. Świnka założył się, że prędzej wypije 50 flasz wina niż przeor odprawi nieszpory i oczywiście wygrał. Nic dziwnego, że Wacław Potocki napisał w ?Poczcie herbów?: ?Nie świnkę, całą świnię noś w herbie dla znaku, żeś się rodzieł szlachcicem, obrzydły pijaku".
Ale nie wszystkim pijaństwo uchodziło bezkarnie. Konrad Świnka z zamku Świny został prawie pięć wieków temu ukarany śmiercią od pioruna, bo nadużywał. Wina i cierpliwości coskiej. Padł martwy w chwili, gdy popijał winko ze srebrnego kielicha, a stopiony metal oblał mu dłoń, uniemożliwiając wyjęcie naczynia. Od tej pory Świnka pokutuje.
Gdy burzowe chmury zbierają się nad zamkiem dziedzińcu słychać odgłos ciężkich kroków Konrada. Ze srebrnym kielichem w dłoni wraca do miejsca wesołych biesiad. Niestety, kielich wciąż jest pusty, co pogarsza kondycję ducha. W średniowieczu pobożni francuscy mnisi oliwetanie postanowili umartwić się i wyrwali wszystkie krzewy z klasztornej winnicy oraz pogruchotali beczki na wino. Pochorowawszy się jednak od wody, musieli się z winem przeprosić.
Mieszkanka gotyckiej wieży w Siedlęcinie koło Jeleniej Góry dusi i wypija krew. Przez jej chude ciało prześwituje światło księżyca. Ale da radę największemu osiłkowi. To zmora.
Była podobno siódmą córką jednego z właścicieli wieży. Zaczął ją budować w 1313 roku książę Henryk I Jaworski, żeby zapewnić bezpieczeństwo kupcom podróżującym szlakiem z Jeleniej Góry do Wlenia i Lwówka, ale potem należała także Redernów, Schellendorfów, Wesinów, Zedlitzów, Nimptschów i Stillerów. Od 1732 roku do 1945 roku znajdowała się w rękach wpływowego rodu Schaffgotschów, ale oni chyba już wieżę dostali ze zmorą.
Jak powszechnie wiadomo, jeśli w rodzinie rodzi się po kolei siedem dziewcząt, to ostatnia musi być noculą. W dzień jest wciąż senna i ociężała ? w nocy wyrusza na żer. Potrafi przybrać postać ćmy lub komara, aby dostać się do domu przez dziurkę od klucza. Swojej ofierze siada na piersi i dusi ją. Według tradycyjnych wierzeń ludowych przed zmorą można się obronić, sypiając na brzuchu, trzymając pod łóżkiem siekierę albo inny przedmiot żelazny, kreśląc kredą święconą krzyż na drzwiach i okadzając miejsce spania poświęconym zielem.
Zmora z Siedlęcina była za życia dziewczyną kulawą i garbatą. Ludzie nie szczędzili jej kpin i drobnych złośliwości, a ona odpłacała się im podobną monetą. Po śmierci nachodziła w nocy okolicznych mieszkańców, dusząc ich we śnie. Wprawdzie egzorcysta, który pewnego razu zjawił się we wsi, mocą swych modlitw uwięził zmorę w glinianej łagwi, ale łagiew wrzucona do rzeki Bóbr pękła. Zmora nie wróciła już wprawdzie do wsi, ale z upodobaniem rzuca kamieniami w ludzi idących brzegiem rzeki z Siedlęcina do Jeleniej Góry. Trzeba uważać, bo ma celne oko.
Ciekawe, że Siedlęcin ma takiego mało romantycznego ducha, bo wieżę ozdabiają wspaniałe XIV-wieczne freski, opowiadające o przygodach Lancelota, najsławniejszego rycerza Okrągłego Stołu. Był kochankiem królowej Ginewry, żony króla Artura, ich miłość była zakazana (Lancelot w siedlęcińskiej wieży obejmuje Ginewrę i bierze ją za rękę, ale za lewą ? to znak, że związek jest ?nieprawy"), musieli się rozstać. Ona złożyła śluby zakonne, on został pustelnikiem, ale z pewnością na tym ich pokuta się nie skończyła.
A przynajmniej pokuta Ginewry, bo złe żony szczególnie surowo są karane.
Pewien znajomy zapytał krakowskiego aktora Leona Wyrwicza, czy wierzy w duchy. - Nie - odpowiedział Wyrwicz.
- Ale w zamku mojego dziadka od dwustu lat straszy biała dama! - przekonywał kolega.
- To niemożliwe. Żadna kobieta nie chodzi przez dwieście lat w tej samej sukni! - oświadczył aktor.
Najbardziej znaną białą damą jest oficjalny duch zamku Książ - księżna Daisy, najsławniejsza celebrytka Śląska.
Umarła dzień po swoich 70. urodzinach. Ale jej majątek, stroje, biżuteria, wytworne przyjęcia wciąż ekscytują ludzi.
Na balu maskowym w Devonshire House, 2 czerwca 1897 roku, wystąpiła jako królowa Saby w purpurowo-złotej sukni z trenem, dosłownie całej w klejnotach. Brylantowo-turkusowe łańcuchy spływały od ramion po nadgarstki, asyryjski (według wyobrażeń teatralnego kostiumologa) stroik na głowę lśnił jak słońce w południe, i nie były to brylanty Svarowskiego, a wachlarz miał rozmiary stolika do herbaty. Wprawdzie brat Daisy, który musiał kroczyć w orszaku królowej, bardzo narzekał, że dostał rolę Murzyna, ubranego na domiar złego w kapę na łóżko i zupełnie się nie bawił, ale przecież wszyscy patrzyli na księżnę Pless. I o to chodziło!
A gdy w 1906 roku wystąpiła na balu w pałacu Buckingham, wydanym na cześć japońskiego księcia Arisugawy i jego żony, w sukni ze złotej tkaniny i w brylantowo-turkusowej koronie, królowa Aleksandra nie mogła wyjść z podziwu. Podziw zamienił się jednak w przerażenie, kiedy dowiedziała się, że sam tren kosztował czterysta funtów. Królowej angielskiej nie stać było na takie ekstrawagancje. Co innego księżnę von Pless.
Niestety, do czasu. Szesnaście lat później Daisy była już rozwódką, a bajeczny majątek Hochbergów topniał w zastraszającym tempie. W Niemczech szalała inflacja i przyznane jej apanaże topniały w zastraszającym tempie. A oszczędzać nigdy nie umiała. Gdy w 1941 roku władze III Rzeszy podjęły decyzję o skonfiskowaniu samego zamku, na którym ciążył ogromny dług, 7,8 mln marek, Daisy musiała zamieszkać w willi przy Friedlanterstrasse 43, dziś ul. Moniuszki 43, w parku zamkowym w Wałbrzychu. Tam umarła dzień po 70. urodzinach, 29 czerwca 1943 roku.
W testamencie napisała m.in., że syn Aleksander ma się nie martwić sprzedaną biżuterią, a angielscy krewni muszą wybaczyć, że nie ma już futer.
Daisy kochała klejnoty, wykaz jej biżuterii wzbudziłby zazdrość każdego jubilera. Wysadzane brylantami, szafirami i topazami naszyjniki, tiary, zegarki, broszki, grzebienie do włosów i złota korona hrabiny Świętego Cesarstwa Rzymskiego miały ogromną wartość, ale najwięcej emocji wzbudzał kilkumetrowy sznur pereł, prezent ślubny od męża. Wciąż wzbudza, bo wśród poszukiwaczy skarbów trwa legenda, że Daisy w tym naszyjniku została pochowana. Dlatego uczestnicy gry terenowej mają szukać pereł księżnej von Pless.
Szanse, że ktokolwiek je znajdzie, są raczej mizerne. Na odszukanie grobu księżnej też chyba nie mamy co liczyć.
Stokrotka przeleżała w rodowej krypcie Hochbergów jedynie dwa lata. Według jednej z relacji Rosjanie po wkroczeniu na Dolny Śląsk zbezcześcili zwłoki. Wierni służący z Książa pod osłoną nocy zabrali dębową trumnę. Z informacji ujawnionych niedawno przez mieszkającego w Monachium wnuka Daisy, księcia Bolko von Hochberga, wynika, że przenieśli ją na cmentarz ewangelicki w dzielnicy Szczawienko. Dziś nie ma już po nim śladu, w latach 60. został zrównany pod budowę drogi do osiedla domków jednorodzinnych. Najprawdopodobniej grób Daisy wraz z dawną nekropolią znalazł się pod ruchliwą trasą wylotową z Wałbrzycha, choć kolejna z legend mówi, że i wówczas trumna została przeniesiona w "bezpieczne miejsce".
Na zamku Grodno w Zagórzu Śląskim. Kiedy zegar wskazuje północ, na wieży ukazuje się Biała Dama. Zjawa powoli obchodzi mury i rzuca się w przepaść. Legenda głosi, że Białą Damą jest kasztelanka Małgorzata, która pokutuje za zamordowanie męża. Był stary i pewnie brzydki, a ona młoda i zapewne piękna. Ale Małgorzacie za mało było upojnych nocy w ramionach młodego giermka. Zaplanowała z kochankiem zamordowanie kasztelana. Zamierzała zaprosić męża na spacer murami zamku i wtedy strącić go w przepaść. Jako młoda wdowa mogłaby cieszyć się nie tylko władzą w zamku, ale i swobodą. A gdy giermek już by się jej znudził, także jego mogłaby zepchnąć w tę samą przepaść, co starego męża.
Według jednej wersji kasztelan dowiedział się o wszystkim i uprzedził plany niewiernej, według innej ? został zepchnięty z murów, ale przeżył upadek i kazał zamurować Małgorzatę w lochu, gdzie dokonała żywota.
Na tej historii najlepiej wyszedł jeden z XIX-wiecznych właścicieli zamku, wrocławski profesor Johann Gustav Gottlieb Busching, który ogłosił, że podczas renowacji warowni natrafiono na szczątki Małgorzaty. Podobno jednak kupił szkielet jakiegoś listonosza i umieścił w legendarnym lochu, aby pokazywać turystom za opłatą. Jeden z przekazów podaje, że znaleziono trzy zamurowane kościotrupy.
Jeśli nawet Biała Dama nie zjawi się na zamku to i tak warto zobaczyć Grodno. Zamek wznosi się na zalesionej górze Choina (450 m n.p.m.), stromo opadającej do jeziora Bystrzyckiego, a droga na szczyt wije się wśród wspaniałych buków i dębów. Jest to jeden z nielicznych, zachowanych fragmentów pierwotnego lasu dolnoreglowego, jaki dominował na tych wysokościach w Sudetach.
Fot. Maciej Świerczyński / Agencja Gazeta
Małgorzata z Grodna jest wprawdzie sławna (choć szkodliwa, powiadają, że zwabia mężczyzn do studni, w której zostają na wieki), ale nie może nawet próbować rywalizacji z Kunegundą, panią na Chojniku. Uroda pierwsza klasa, ale charakter paskudny. Inna rzecz, że trudno być miłą dzieweczką jak się mieszka na takim pustkowiu, w zamku wzniesionym na skale. Nigdy nie został zdobyty, ale komu by się tu chciało wdrapywać...A kasztelanka była piękna i potrzebowała uwielbienia.
Jak wieść niesie, za młodu kształty miała jak sama Jennifer Lopez. Do dziś przewodnicy po Chojniku pokazują na skale u stóp Chojnika dwa wgłębienia. To ponoć odciski pośladków kasztelanki, które powstały, gdy Kunegunda rzuciła się z murów Chojnika.
Nie ma co jednak żałować, bo to zła kobieta była, według legendy kazała rycerzom starającym się o jej rękę konno objeżdżać zamkowe mury. Od strony południowo-wschodniej jest 150-metrowe urwisko opadające do tzw. Piekielnej Doliny, więc rycerze zwalający się z murów lecieli długo, co pannie dostarczało trochę rozrywki. Aż jeden zadanie wykonał, wywołując lube drżenie w serduszku. Zamiast jednak chwycić Kundzię w ramiona, ?w oczy jej rękawiczką rzucił. ?Pani, twych wdzięków nie trzeba mi wcale?. To rzekł i poszedł, i więcej nie wrócił". A upokorzona Kunegunda skoczyła z wieży (porwał ją diabeł albo poszła do klasztoru ? według poczucia sprawiedliwości czytelników).
Od tamtej pory każdej nocy pojawia się na murach Chojnika. Idzie bardzo wolno, ponoć wypatrując, czy od strony Jeleniej Góry nie nadjeżdża jakiś chętny rycerz, a następnie rzuca się ze skały. Mówią, że pokutuje ku przestrodze młodych panien, żeby nie przegapiły momentu, gdy rycerzy wokół nich zaczyna ubywać.
Beata Maciejewska na zamku w Chojniku z prof. Jerzym Piekalskim
Duchy pałacowo-zamkowe są wprawdzie przywiązane do swoich rezydencji, ale jak nawet je tracą, nie potrafią zaznać spokoju, o czym przekonacie się, jeśli odwiedzicie Cieszków w powiecie milickim. Biała Dama z Cieszkowa to ponoć duch księżnej Katarzyny Sapieżyny, właścicielki Cieszkowa. Legenda mówi, że Katarzyna nie żałowała sobie za życia rozmaitych uciech, więc teraz musi za nie pokutować. Według innych interpretacji szuka skarbu, żeby wrócić do dawnego trybu życia.
Spotkacie Katarzynę na pewno. Bo straszy o różnych porach dnia i nocy. Przez prawie dwa wieki, jak na Białą Damę przystało, wędrowała korytarzami barokowego pałacu w Cieszkowie, strasząc mieszkańców i gości, wyłącznie o północy, a na koniec znikała w podziemiach, by ponownie pojawić się dopiero następnego wieczoru. Kiedy jednak w 1945 roku pałac w Cieszkowie został spalony, Katarzyna nie miała się gdzie podziać. Dlatego dziś straszy ludzi nawet w biały dzień.
Pojawia się popołudniami w cieszkowskim parku, chodzi między drzewami, wreszcie znika za wielkim dębem. Ludzie w Cieszkowie powiadają, że wszystko to z chciwości. Katarzyna szuka skarbu ukrytego w 1772 roku w ogrodzie przez wojska jej imienniczki, carycy Katarzyny Wielkiej. Gdy przychodzi popołudnie, Katarzyna z Cieszkowa nie może doczekać się wieczoru, by znów ruszyć na poszukiwania. A przy okazji, gdy trafi się jakiś przechodzący w pobliżu człowiek, na wszelki wypadek stara się go przestraszyć. Podobno boi się, że ktoś inny mógłby trafić na skarb carycy Katarzyny wcześniej niż ona.
Spotkania z duchami są wprawdzie bardzo emocjonujące, ale wymagają zachowania zimnej krwi, żeby nam się nie przydarzyło to, co pewnego mieszkańcowi Świebodowa, wsi koło Milicza. Młody, przystojny, zakochał się w ślicznej Magdzie, mieszkającej w sąsiednim Pogórzynie. Odwiedzał często lubą i do domu wracał dopiero nocą. Droga przyjemna nie była, bo musiał przejść koło starego cmentarza, na którym grasowały podobno jakieś strzygi. Gdy nadeszła pora żniw, chodził do Pogórzyna jeszcze częściej, żeby pomóc przyszłym teściom i wkupić się w rodzinę.
Zdarzyło się raz, że skończył pracę, chciał się pożegnać z Magdą, ale ta się nie pojawiła. Zarzucił więc kosę na ramię i ruszył do Świebodowa. Gdy przechodził koło cmentarza, ujrzał białe widmo zmierzające w jego kierunku. Nie namyślając się, chwycił kosę, wziął zamach.. a potem uciekł nie oglądając się za siebie. Następnego ranka rozniosła się po okolicy straszna wieść ? koło cmentarza znaleziono Magdę. Leżała w kałuży zaschniętej krwi z odciętą głową.
Wszystkie komentarze