Historia Krystiana B. jest specyficzna o tyle, że najpierw sam skazany za morderstwo miał opisać swoją zbrodnię w książce Amok, natomiast kilka lat później napisano na ten temat powieść i nakręcono dwa filmy. O tym morderstwie mówił cały świat. W listopadzie 2000 r. wrocławski przedsiębiorca Dariusz J. wyszedł z firmy i ślad po nim zaginął. Jego skrępowane zwłoki zostały odnalezione w Odrze kilka dni później.
Przez dłuższy czas sprawa pozostawała niewyjaśniona, aż do momentu, gdy w innej części Polski został aktywowany telefon zamordowanego. Jego nowy właściciel kupił komórkę na aukcji internetowej od Chrisa B., którym okazał się Krystian B. Śledczy sięgnęli po książkę jego autorstwa - Amok - w której znaleźli opis morderstwa popełnionego przez głównego bohatera, które przypominało sposób, w jaki zabity został Dariusz J.
W 2007 r. ruszył głośny proces, o którym rozpisywały się media zarówno w Polsce, jak i na świecie. Prokuratura opierała się na 14 dowodach poszlakowych. Krystian B. został skazany na 25 lat więzienia. Zdaniem sądu i prokuratury popełnił morderstwo, ponieważ był chorobliwie zazdrosny o swoją byłą żonę, którą posądzał o romans z Dariuszem J. Skazany do dzisiaj nie przyznaje się do winy, a wiele wątków wciąż nie zostało rozwikłanych, jak choćby to, czy B. miał wspólnika oraz gdzie doszło do popełnienia zbrodni.
ZOBACZ TEŻ: Krystian B. znów ma kłopoty. Nowy akt oskarżenia dla autora "Amoku"
Głośny proces stał się inspiracją dla powieści "Koma" autorstwa Aleksandra Sowy, wydanej w 2013 r. W 2016 r. powstał natomiast film True Crimes (Prawdziwe zbrodnie), w którym zagrały gwiazdy Hollywood, m.in. Jim Carrey i Charlotte Gainsbourg, a także polscy aktorzy: Robert Więckiewicz, Zbigniew Zamachowski i Agata Kulesza. W marcu 2017 r. miał natomiast swoją premierę film "Amok" w reżyserii Katarzyny Adamik.
Sprawa Krzysztofa Gawlika mogłaby posłużyć za scenariusz kryminału. To seryjny morderca, który do zabijania używał pistoletu maszynowego typu Skorpion z tłumikiem. Od narzędzia zbrodni wziął się jego pseudonim. Skorpion pierwszego zabójstwa dokonał w 2001 r. w Poznaniu, gdzie w mieszkaniu przy ul. Głogowskiej zastrzelił 18-letnią prostytutkę Sylwię L. Kolejnej zbrodni dokonał we Wrocławiu. Od kul z jego karabinu zginęła ukraińska prostytutka Lesia H. oraz jej opiekun Tomasz S.
Ofiary zostały zabite w lokalu przy ul. Piłsudskiego, w którym funkcjonowała agencja towarzyska. Następnymi ofiarami było małżeństwo K. z Wrocławia. Sprawca odpowiedział na ofertę wynajmu mieszkania na wrocławskich Kuźnikach, zamieszczoną w gazecie. Umówił się na spotkanie i zastrzelił małżonków.
CZYTAJ TEŻ: Kto zastrzelił parę studentów na szlaku w Górach Stołowych? Trop wiedzie do neonazistów
Seryjny morderca wpadł w ręce policji zupełnie przypadkowo. Pewnego wieczoru wsiadł pod wpływem alkoholu za kierownicę swojego samochodu i doprowadził do kolizji. Następnie próbował uciekać z miejsca zdarzenia, ale po pościgu został zatrzymany przez policjantów. Funkcjonariusze początkowo myśleli, że mają do czynienia z kolejnym pijanym kierowcą. Do momentu, aż znaleźli w jego samochodzie pistolet maszynowy Skorpion i amunicję.
Kierowcą okazał się Krzysztof Gawlik, 36-letni mieszkaniec Wałbrzycha. Śledczy dopasowali pociski wyjęte z ciał 5 ofiar i łuski znalezione na miejscu zbrodni do pistoletu zatrzymanego mężczyzny. Gawlik przez długi czas utrzymywał, że jest niewinny, ale w końcu przyznał się do popełnienia wszystkich zbrodni. Pierwszą z nich miał wykonać na zlecenie osoby, która miała zatargi z agencjami towarzyskimi. Drugie zabójstwo również związane było z ogłoszeniem w gazecie.
Ofiary Gawlika chciały tanio kupić używany samochód. W przypadku ostatniego zabójstwa Gawlikowi miały puścić nerwy, gdy nie mógł się dogadać z małżeństwem K. w sprawie wynajęcia od nich mieszkania, w którym chciał dokonać kolejnej zbrodni. Seryjny morderca miał kontynuować swój plan zabijania osób umieszczających ogłoszenia w gazecie. Strach pomyśleć, ile ofiar mógłby mieć na swoim sumieniu, gdyby nie wypadek samochodowy, ponieważ wszystkich swoich morderstw dokonał raptem w przeciągu miesiąca.
Krzysztof Gawlik w trakcie rozprawy sądowej przyznał, że "lubił patrzeć na cierpienie ludzkie, jak ludzie umierają". W październiku 2002 r. został skazany na dożywocie z możliwością zwolnienia warunkowego dopiero po 50 latach. Sprawca okrutnych zbrodni nie wnosił apelacji. Trafił do więzienia w Wołowie, z którego w 2004 r. próbował uciec. Próbował wydrążyć w tym celu otwór w ścianie celi, który był już niemal gotowy. Inspekcja strażników udaremniła jednak jego plany.
Agnieszka Kotlarska raz wywinęła się śmierci. Niestety, za drugim razem nie miała już tyle szczęścia. Wrocławianka w 1991 r. zdobyła tytuł Miss Polski. Wówczas wyjechała na zawody Miss International, z których również przywiozła koronę, tym samym zostając pierwszą Polką, która zwyciężyła ten prestiżowy konkurs. Jej kariera zaczęła nabierać tempa. Dostała coraz więcej ofert sesji zdjęciowych, także z zagranicy. W życiu osobistym również jej się układało. Wyszła za mąż i urodziła córeczkę.
Archiwum rodzinne
Niestety sława ma swoje blaski i cienie. Kotlarską zaczął nękać jeden z fanów. Jerzy L. zaczął nękać wrocławiankę. Wydawało się, że problemy skończą się po wyjeździe w celach zawodowych do Stanów Zjednoczonych. Modelka rozpoczęła współpracę z najbardziej znanymi projektantami mody na świecie, takimi jak Ralph Lauren czy Calvin Klein.
W lipcu 1996 r. Kotlarska miała zaplanowaną sesję zdjęciową w Paryżu, do którego miała polecieć z Nowego Jorku, jednak w ostatniej chwili termin został przesunięty. To uratowało jej życie, ponieważ samolot, którym miała lecieć rozbił się wkrótce po starcie, a w katastrofie zginęli wszyscy pasażerowie. Niestety młoda kobieta miesiąc później padła ofiarą swojego psychofana, który z mediów dowiedział się o powrocie miss do Wrocławia. Agnieszka czekała w samochodzie z 2,5-letnią córką, gdy zaczepił ją Jerzy L.
Archiwum rodzinne
Chciał koniecznie z nią porozmawiać, a gdy ta odmówiła, napastnik wyciągnął nóż. Najpierw zranił nim męża kobiety, który właśnie wyszedł z domu. Gdy modelka rzuciła się mężowi na pomoc, sprawca trzykrotnie ugodził ją nożem w klatkę piersiową. Kobieta zmarła w wyniku odniesionych ran. Napastnik uciekła z miejsca zdarzenia, ale wkrótce oddał się w ręce policji. Sąd skazał mężczyznę na 14 lat więzienia. Wyszedł na wolność w 2012 r.
Dotychczas takie sceny mogliśmy obserwować w relacjach z Francji, Belgii czy Bliskiego Wschodu. Wrocławianie byli w szoku, gdy usłyszeli o bombie w miejskim autobusie. Gdyby nie bohaterska postawa kierowcy pojazdu, mogłoby dojść do tragedii. W wyniku wybuchu ucierpiałoby bowiem wiele osób. Zdarzenie miało miejsce 19 maja 2016 r. Około godz. 14 do kierowcy autobusu linii 145 podszedł pasażer, który zauważył podejrzany pakunek. Kierowca zatrzymał się na przystanku przy ul. Kościuszki. Postanowił wynieść paczkę i zgłosić sprawę centrali ruchu.
CZYTAJ TEŻ: Suknia ślubna do trumny. 24-latka "była aniołem", on ją zgwałcił i udusił poduszką [REPORTAŻ]
Ledwo zdążył się oddalić, gdy doszło do eksplozji. W reklamówce znajdował się garnek wypełniony mieszanką materiałów wybuchowych i metalowych elementów, m.in. śrubami i nakrętkami, które miały zwiększyć siłę rażenia. Ranna została kobieta, która przypadkiem tamtędy przechodziła.
KORNELIA GŁOWACKA-WOLF
Gdyby do wybuchu doszło w środku pojazdu, poszkodowanych byłoby znacznie więcej. Pokazał to późniejszy eksperyment przeprowadzony przez prokuraturę, z użyciem podobnej bomby w pustym autobusie. Prawdopodobnie sprawca źle zmieszał ze sobą substancje chemiczne, dzięki czemu bomba miała i tak mniejsze pole rażenia, niż było to przewidziane.
Rozpoczęły się poszukiwania sprawcy. Tymczasem w całym mieście pojawiały się zgłoszenia o kolejnych tajemniczych torbach. Saperzy zamykali ulice, aby sprawdzić pakunki - na szczęście były to fałszywe alarmy. Policja opublikowała rysopis podejrzanego oraz nagranie z monitoringu, na którym widać, jak podejrzany wsiada z reklamówką do autobusu. Po intensywnych poszukiwaniach udało się odnaleźć mieszkanie na ul. Klimasa, które wynajmował sprawca. Śledczy znaleźli w budynku kolejne trzy przygotowane ładunki wybuchowe.
TOMASZ PIETRZYK
Jednak samego bombiarza aresztowano w jego rodzinnnym domu w Szprotawie, w województwie lubuskim. Był kompletnie zaskoczony szturmem policji. Zatrzymanym okazał się 22-letni Paweł R., student III roku Chemii na Politechnice Wrocławskiej. Nigdy wcześniej nie był karany.
KORNELIA GŁOWACKA-WOLF
W trakcie procesu twierdził, że nie jest terrorystą, a jedynie liczył na okup w złocie. Policja w dzień podłożenia bomby w autobusie dostała telefon z żądaniem dostarczenia 120 kg złota w zamian za rozbrojenie 4 bomb na terenie Wrocławia. Jeżeli nie zostaną spełnione jego żądania, "zrobi z Wrocławia drugą Brukselę".
W listopadzie 2017 r. wrocławski "bomber" został skazany przez Sąd Okręgowy na 20 lat pozbawienia wolności. Skład sędziowski zdecydował też, że ma on zapłacić połowę kosztów sądowych.
Ale w kwietniu sąd apelacyjny orzekł karę łączną dla Pawła R. w wysokości 15 lat. Resztę wyroku pozostawił tak, jak zasądził sąd pierwszej instancji. Paweł R. musi więc jeszcze zapłacić połowę kosztów postępowania sądowego, które wyniosły 200 tys. zł.
W 2014 r. dwóch złodziei próbowało ukraść BMW X5 z warsztatu przy ul. Strzegomskiej. Jednemu z nich udało się uciec, ale drugi, Damian P., został złapany przez pracownika warsztatu. Ten zadzwonił po szefa, który przyjechał z dwójką znajomych. Zamiast zawiadomić policję, postanowili przeprowadzić własne, bardzo brutalne śledztwo. Mężczyźni chcieli wymusić od złapanego złodzieja nazwisko wspólnika. W tym celu bili go młotkiem, a także przypalali zapalniczką i lutownicą. Damianowi P. zakładano worek na głowę, straszono wiatrówką. Jeden z mężczyzn miał stanąć butem na jego twarzy i zgadywać rozmiar buta.
Grozili mu śmiercią, wycięciem nerki czy zalaniem betonem w kanale. Na koniec jeden ze sprawców wsadził go do bagażnika i wywiózł do lasu. Tam kazał mu... kopać swój własny grób. Ostatecznie jednak puścił Damiana P. wolno.
Niedoszły złodziej nie zgłosił się na policję, jednak ta zainteresowała się sprawą, gdy zobaczyła zatrzymanie na nagraniu z monitoringu, które przeglądała w związku ze sprawą wypadku samochodowego. Funkcjonariusze szybko ustalili i zatrzymali czterech sprawców. W marcu 2015 r. ruszył proces. Oskarżeni wrocławianie jeden po drugim zaprzeczali, że brali czynny udział w torturach. Jeden z nich twierdził nawet, że podłożył Damianowi P. poduszkę pod głowę, gdy leżał na ziemi.
Sąd Okręgowy we Wrocławiu nie dopatrzył się znamion "szczególnego udręczania" i wymierzył oskarżonym kary od 9 miesięcy do roku i 10 miesięcy w zawieszeniu.
Do makabrycznego zdarzenia doszło w październiku 2012 r. Para grzybiarzy wybrała się po południu na spacer. Przy ul. Piołunowej - między Złotnikami a Jerzmanową - zauważyli coś dziwnego, wystającego z ziemi. Tym czymś była ludzka stopa. Natychmiast wezwali policję. Funkcjonariusze na miejscu znaleźli worki z ludzkimi szczątkami. Okazało się, że są to poćwiartowane zwłoki mężczyzny, którym brakuje głowy i rąk.
Fot. Tomasz Szambelan / Agencja Gazeta
Na korpusie znajdowały się liczne tatuaże, które pasowały do opisu ze zgłoszenia o zaginięciu pewnego mężczyzny. Okazało się, że był to 38-letni Grzegorz T. Mężczyzna wziął w 2012 r. ślub z Katarzyną G., 40-latką, która miała już dwójkę dorosłych dzieci z dwóch poprzednich związków. Małżeństwo mieszkało na wrocławskich Krzykach. Według zeznań sąsiadów para spożywała duże ilości alkoholu i często się kłóciła.
W trakcie jednej z takich kłótni, 27 września 2012 r., Katarzyna G. zadzwoniła po pomoc do swojego 18-letniego syna Olafa. Gdy ten przyjechał na miejsce, doszło do bójki. Kobieta zaczęła dusić swojego męża i kazała swojemu synowi go przytrzymać. Po zabójstwie syn pojechał do domu po piłkę i młotek oraz folię malarską. Sprawcy poćwiartowali zwłoki, a następnie zawinęli w siedem worków, które włożyli do toreb. Cztery worki od razu wywieźli w rejony Parku Złotnickiego i zakopali. Mieli przy tym korzystać z komunikacji miejskiej oraz taksówek.
Następnie Katarzyna G. zgłosiła zaginięcie męża na policję. Gdy policja w wyniku śledztwa zatrzymała sprawców, 40-letnia kobieta była w 7 miesiącu ciąży. Jak się okazało, kilka lat wcześniej była sądzona za zabójstwo swojego partnera, jednak wówczas sąd uznał, że działała w obronie koniecznej. Ostatecznie Katarzyna T. została skazana na 15 lat więzienia, a jej syn Olaf na 8 lat pozbawienia wolności.
Ta historia wydarzyła się pod Wrocławiem, ale sam proces miał miejsce w stolicy Dolnego Śląska. Sprawa brutalnego morderstwa odbiła się echem po całej Polsce. 19-letnia Dominika Golinowska była uczennicą Zespołu Szkół nr 1 w Środzie Śląskiej. Mieszkała w oddalonych o kilka kilometrów Komornikach. Co tydzień zostawała dłużej na dodatkowych zajęciach z języka angielskiego, po których wracała do domu razem z koleżanką samochodem.
MACIEJ ŚWIERCZYŃSKI
Feralnego dnia, w listopadzie 2014 r., Dominika źle się poczuła i zwolniła się wcześniej. Postanowiła wrócić na piechotę do domu, do którego jednak nigdy nie dotarła. Na monitoringu ze stacji benzynowej znajdującej się niecałe półtora kilometra od domu, widać jak idzie na piechotę wzdłuż drogi. Jej ciało zostało znalezione w rowie melioracyjnym. Dziewczyna została zgwałcona, a na jej ciele znaleziono 48 ran zadanych nożem.
Sprawa długo pozostawała niewyjaśniona. W końcu postanowiono sprowadzić specjalne psy tropiące z Niemiec. Tak natrafiono na ślad Zbigniewa R., rencisty i zbieracza puszek. Badanie śladów DNA potwierdziło, że zatrzymano właściwą osobę. Mężczyzna został oskarżony o zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem i zbezczeszczenie zwłok. Proces ruszył we Wrocławiu. Mężczyzna miał być sfrustrowany tym, że wcześniej w skupie złomu dostał mniejszą kwotę, niż ta, na którą liczył, a potem... wylał na siebie zupę. Zbigniew R. zaplanował jednak swoją zbrodnię. Wychodząc z domu, uważał, żeby nikt go nie zauważył. Miał zamiar zgwałcić przypadkowo napotkaną kobietę.
CZYTAJ TEŻ: 19-latek: "Babciu, ja cię bardzo przepraszam, ale zabiłem ciocię". Najpierw chciał ją zgwałcić
W pierwszej instancji zabójca został skazany na dożywotnie więzienie. W trakcie drugiego procesu obrońcy powoływali się na rzekomą niepoczytalność swojego klienta, jednak sąd nie zmienił wyroku. Biegli powołani przez sąd uznali jednak, że choć zabójca miał zaburzenia preferencji seksualnych, to mógł nad sobą zapanować. - Był w pełni świadomy tego, co robi. Zabijając nastolatkę spełnił swoje najskrytsze fantazje sadystyczne - zeznali biegli.
Aleksander R. i Tomasz L. postanowili się wzbogacić na wzór gangsterów z amerykańskich kryminałów. W tym celu dwaj 23-latkowie postanowili porwać kogoś dla okupu. Zwrócili uwagę na wrocławskiego biznesmena, który jeździł po mieście samochodem marki Bugatti. Szybko jednak doszli do wniosku, że lepiej będzie, jeżeli to on wypłaci pieniądze. Zaczęli więc obserwować jego rodzinę. Uznali, że porwą 23-letnią Monikę, nie wiedząc, że jest ona córką brata biznesmena.
Najpierw jednak postanowili zdobyć środki na przygotowanie porwania. W tym celu zaczęli napadać na banki. W kominiarkach, z atrapami broni w ręku wpadli do placówki przy ul. Chorwackiej. Sterroryzowali obsługę i ukradli 20 tys. zł. Następnie okradli bank na Bielanach Wrocławskich, gdzie ich łupem padło 120 tys. zł. Za pieniądze kupili m.in. samochód, który posłużył im do porwania.
8 września 2008 r. 23-latka wychodziła z domu przy ul. Zwycięskiej, gdy została wciągnięta przez napastników do samochodu. Sprawcy zakleili jej oczy i usta taśmą oraz skuli kajdankami. Kobietę przewieźli do wynajętego kilka ulic dalej mieszkania. Tam grozili porwanej obcięciem palców, jeżeli jej ojciec nie pospieszy się z wypłatą okupu. Porywacze na początku zażądali 1,5 mln zł za uwolnienie 23-latki, jednak potem zeszli do kwoty 700 tys. zł.
Fot. Łukasz Giza/AG
Sprawcy spotkali się 10 września z biznesmenem na parkingu na Bielanach Wrocławskich. Po przekazaniu okupu uwolnili kobietę i zaczęli uciekać, ale zostali ujęci po pościgu przez policję. W trakcie procesu wyszło na jaw, że mężczyźni marzyli o luksusowym życiu. Zamiast tego dostali karę 11 lat pozbawienia wolności. Zarekwirowano również motor i samochody, które kupili za pieniądze z napadów.
W 1995 r. lekarka Agata M. z pogotowia ratunkowego nawiązała romans z kolegą z pracy, doktorem Dariuszem Ch. Mężczyzna był już jednak żonaty i nie zamierzał porzucać swojej młodej żony Anety Ch. i małego dziecka. Agata M. postanowiła więc posunąć się do radykalnych kroków. Postanowiła zabić żonę swojego kochanka. Do pomocy namówiła swojego znajomego, ratownika z pływalni, Dariusza B, wmawiając mu, że Aneta Ch. znęca się nad swoim dzieckiem. Gdy doktor Dariusz Ch. miał dyżur, jego kochanka podjechała fiatem 126p pod blok przyszłej ofiary. Lekarka zadzwoniła przez domofon i poprosiła Anetę Ch. o rozmowę w cztery oczy. Kobieta zostawiła dziecko pod opieką matki i zeszła na chwilę na dół.
Po krótkiej rozmowie wsiadła razem z lekarką do samochodu i odjechały. Za nimi drugim samochodem ruszył wspólnik morderczyni. Gdy fiat zatrzymał się na Oporowie, Dariusz B. podszedł od strony pasażerki do samochodu, a wtedy Agata M. wyciągnęła pasek i udusiła nim swoją ofiarę. Razem ze wspólnikiem zapakowali ciało w worek do pakowania zwłok wypożyczony ze szpitala, a Dariusz B. wywiózł ciało i ukrył je w krzakach w rejonie ul. Na Niskich Łąkach.
Od zbrodni mijały miesiące, ale nikt nie natknął się na zwłoki. Doktor Dariusz Ch. zgłosił zaginięcie żony. Wciąż też spotykał się z kochanką, która nie mogła znieść myśli, że nie mogą wziąć ślubu, ponieważ ukochany wciąż nie jest wdowcem. Dlatego namówiła wspólnika, aby ten anonimowo zgłosił policji miejsce ukrycia zwłok. Ten jednak przekazał informację znajomemu policjantowi, który przychodził na basen. Dzięki temu śledczy aresztowali ratownika Dariusza B. oraz Agatę M. Lekarka w trakcie procesu twierdziła, że jest niewinna.
CZYTAJ TEŻ: Śmiertelnie pobili i brutalnie skopali 24-latka pod klubem. Sprawca na wolności
Ponoć chciała w ustronnym miejscu powiedzieć Anecie Ch. o romansie z jej mężem. Według jej wersji wydarzeń, w tymże ustronnym miejscu miała również czekać doktor Dariusz Ch., jednak zamiast niego pojawił się drugi Dariusz, ratownik. Oskarżona miała zostawić z nim ofiarę na parkingu i odjechać. Sąd nie dał jednak wiary jej wersji wydarzeń. Wykluczono także udział w całej sprawie męża ofiary. Agata M. została skazana na 25 lat więzienia, a jej wspólnik na 15 lat pozbawienia wolności.
W 2001 r. budynkiem na Bulwarze Ikara wstrząsnęła eksplozja. Na dachu jednego z bloków wybuchła bomba, która zabiła jedną osobę. Ofiarą był monter sieci elektrotechnicznych, który wraz z kolegą z pracy przeprowadzał konserwację anten zbiorczych. 40-latek znalazł na dachu reklamówkę, w której znajdował się ładunek wybuchowy. Gdy wyjął go z siatki, ten eksplodował. Mężczyzna zginął na miejscu, drugi monter na szczęście był poza polem rażenia bomby.
Sprawa pozostawała niewyjaśniona przez wiele lat. Dopiero w 2016 r. w trakcie innego postępowania jeden z oskarżonych, Witold M., postanowił pójść na ugodę z prokuraturą i opowiedzieć o wydarzeniu sprzed lat. Prokuratura oskarżyła w tej sprawie trzech mężczyzn.
Okazało się, że bomba miała posłużyć do porachunków w światku przestępczym. Ładunek miał posłużyć do wysadzenia samochodu jednego z gangsterów. Jeden z zatrzymanych, Wiesław B. miał zlecić zakupienie urządzenia wybuchowego Witoldowi M., który zapłacił za nie, a po odbiór wysłał Macieja A. Mężczyzna postanowił ukryć bombę na dachu, sądząc że tam nikt jej nie znajdzie.
Nie pomyślał jednak o monterach. Witold M., który poszedł na współpracę z prokuraturą, został skazany na 5 lat więzienia w zawieszeniu na 10 lat oraz zapłatę 100 tys. zł. na rzecz wdowy po zmarłym monterze.
W kwietniu 2017 przed sadem stanęli Maciej A. i Wiesław B. Maciej A. przyznał się do winy. Wiesław B. nie. Wyrok w ich sprawie zapadł w listopadzie 2017 - niemal 17 lat po tragedii. Mężczyźni zostali skazani na 2,5 roku pozbawienia wolności bez zawieszenia. Sąd zdecydował też, że Maciej A. ma dodatkowo zapłacić żonie ofiary 40 tys. zł.
Apelację od tego wyroku wniósł prokurator, oskarżeni i oskarżycielka posiłkowa, którą była żona montera.
13 marca 2018 Sąd Apelacyjny we Wrocławiu uznał Macieja A. i Wiesława B. winnymi nieumyślnego spowodowania śmierci Zbigniewa N. i skazał ich na trzy lata więzienia bez zawieszenia. Żona montera ma również otrzymać od nich 100 tys. zł. zadośćuczynienia.
Wszystkie komentarze